28 January 2011

Vientiane

Po 10-cio godzinnej podróży dojechaliśmy wczoraj do Vientiane. Przez kilka pierwszych godzin jechaliśmy niesamowicie malowniczą drogą wijącą się przez góry, widoki były wręcz niesamowite! Dojechaliśmy na miejsce pod wieczór, znów zajęło nam pół godziny znalezienie odpowiedniego (czytaj – taniego) noclegu, ale udało się! Dużo hotelików podniosła standard i ceny a te tanie są niezmiennie oblegane przez podróżujących podobnych do nas – niskobudżetowych :-) Od razu wybraliśmy się na poszukiwanie jedzenia. Jest tu dużo ulicznych „jadłodajni” więc było w czym wybierać. Dziś od rana wyruszyliśmy do ambasady Wietnamu by załatwić sobie wizę, jak się okazało od jutra ambasada będzie nieczynna aż do 7 lutego – bo w Wietnamie będzie ich Nowy Rok – wielkie święto. Po złożeniu wniosków udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Podobnie jak 10 lat temu tak i teraz Vientiane nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Dużym plusem jest rozmiar tej stolicy – raptem 200 tys mieszkańców, ale przybyło bardzo dużo samochodów i znacznie zwiększył się ruch uliczny. Zbyt wielu zabytków tu nie ma – miasto było na początku XIX wieku praktycznie kompletnie zniszczone i to co dziś można oglądać to głównie architektura kolonialna w centrum, piękna złota stupa – narodowy monument Laosu oraz parę świątyń, najstarsza z końca XIX wieku. Wszędzie na ulicach można zauważyć narodowy symbol Laosu – plumerię, kwiat, który rośnie na drzewach w całym kraju – jest on również logo tutejszych linii lotniczych.
Jutro wyruszamy dalej na południe do Sawanakhet i stamtąd, najprawdopodobniej w poniedziałek, dalej do Wietnamu. Zanim opuścimy Laos chciałabym jeszcze napisać kilka słów o tutejszym jedzeniu. W sumie dosyć podobne do tego w Tajlandii, choć oczywiście są tu lokalne dania. My próbowaliśmy spróbować różnych rzeczy, w Luang Prabang zajadaliśmy się pysznymi rybami (z Mekongu) grillowanymi na każdym rogu miasta. Zamówiliśmy jednego wieczoru „Luang Prabang Barbeque” - czyli taki mini grill połączony z fondue. W otworze w stole kelnerzy umieścili kociołek wypełniony żarzącym się węglem drzewnym, na to metalowe naczynie z kopułką (na której się grillowało) a dookoła wgłębienie na rosołek w którym się gotowało/blanszowało warzywa i na przykład krewetki. Bardzo nam smakowało i do tego dobrze się bawiliśmy. Zamówiliśmy różne curry z tofu (zaczynam się coraz bardziej do niego przekonywać), oraz smażone warzywa – oczywiście z ryżem – zwykłym i lepkim. Ten drugi zawsze jest podawany w malutkich bambusowych pojemniczkach. Bardzo mi też smakował ryż na słodko – dwa rodzaje – zwykły „lepki” oraz czarny – podobno jest to młody ryż, widziałam go też na targu w sprzedaży. Oba ugotowane na lekko słodko posypane kokosem – pycha! O tyle na dziś, kolejny wpis pewnie za kilak dni.


After a 10 hours' journey (very, very picturesque and dramatic scenery as the road winds through high mountains) we arrived yesterday evening in Vientiane. It again took us some time to find suitable (cheap) accomodation. Many hotels have upgraded not only the standard but the prices too so all the cheap places are occupied by low-budget travellers (like us). Then we set off to look for food, which is available here on every corner so there is plenty of choice. In the morning we went to arrange our Vietnamese visa and then to look around the town. Like 10 years ago, today I was not struck by Vientiane. It is a pleasant enough city, with only 200 000 inhabitants but with much more traffic. There is little to see here as the place was destroyed at the beginning of the 19 C and then rebuilt. There is a lot of colonial architecture in Vientiane and a few interesting sights – a golden stupa – Laos' National Monument, and some temples – the oldest from the end of the 19 C. We had a walk around the center. Everywhere you look there are Frangipani trees and the flower is one of the symbols of Laos. It can be found everywhere, it is the logo of Lao airlines too. Tomorrow morning we will be leaving Vientiane and we will head south to Savanakhet and then to Vietnam. Before we leave Laos I would like to write a few words about the food. It is very often similar to Thai food but of course there are some things that are local. We enjoyed in Luang Prabang delicious fish (from Mekong) grilled, that was available on every corner. One night we ordered „Luang Prabang Barbeque” - something between a grill and a fondue. In a big hole in the table the waiters put a pot filled of burning char coal and on the top this interesting metal vessel that had a cupola (on which we grilled things) and a basin around it that was filled with hot stock. There you put the green veg, shrimps etc. Very tasty and entertaing way of having a meal. Another night we had tofu (which I am starting to like more and more) and fried vegetables, served with steamed and sticky rice – the latter always served in small bamboo containers. I very much enjoyed a desert – sweet sticky rice – both white and black (new rice) with coconut on top. Very tasty! That is all for today, next post in a few days.




Pyszna grillowana ryba!
Delicious grilled fish!


Poniżej Luang Prabang Barbeque
Below Luang Prabang Barbeque


Próbowaliśmy też pysznych spring roll-i smażonych i "surowych"
We also tried delicious spring rolls - both deep fried and fresh



Niżej smażone warzywka i tofu w czerwonym curry oraz z trawką cytrynową i mleczkiem kokosowym
Belowfried vegetables and tofu in red curry and with lemon grass in coconut milk




Nie mogłam się oprzeć pieknemu owocowi smoczemu! Bardzo atrakcyjnie wygląda i jest równie smaczny!
I couldn't resist the beautiful dragon fruit! Very attractive and equally tasty!


I pyszny ryż na s lodko z kokosem
And delicious sweet rice with coconut

26 January 2011

zaczarowane miasto - Luang Prabang




Spędziliśmy urocze trzy dni w dawnej stolicy Laosu – Luang Prabang. Do dziś jest to małe miasto, raptem kilkanaście tysięcy mieszkańców (nie licząc tych w okolicy). Od końca lat 90-tych na liście UNESCO, ma piękną starą część z dawnym Pałacem Królewskim, mnóstwem świątyń buddyjskich z klasztorami oraz architekturą kolonialną (francuską). Bardzo się tu zmieniło przez ostatnie 10 lat. Byłam w Laosie w 2001 i Luang Prabang był małą zaspaną mieścinką z kilkunastoma tanimi hotelikami, jednym pubem i garstką turystów szwendających się po ulicach. Dziś to nadal miasto, gdzie życie płynie powoli, jest bardzo mały ruch na ulicach, lecz gdzie nie spojrzeć to hotele, restauracje, sklepy i agencje proponujące różnorakie atrakcje i wycieczki. Dziesięć lat temu czułam się tu jak odkrywca w terra incognita, dziś wkradła się tu nieco komercja, ale to raczej nieuniknione w naszych czasach. Na szczęście urok tego miejsca pozostał.
Obeszliśmy wszystkie chyba świątynie, zwiedziliśmy Pałac Królewski, wstaliśmy o 6.00 rano by być świadkiem ofiar (jedzenia) dawanych mnichom przemierzającym o świcie ulice oraz oczywiście nie ominęliśmy porannego targu. Targ będzie jednym z najprzyjemniejszych moich wspomnień z tego miejsca, usytuowany w wąskich uliczkach starego miasta, pełen aromatów świeżych ziół, różnorakich bliżej nam nie znanych warzyw i kilku bardzo egzotycznych specjałów – grillowanych malutkich ptaszków (nie większych od naszego wróbla), wiewiórek, larw itp. Nie poszliśmy w ekstremum i nie próbowaliśmy wszystkiego, ale zakupiliśmy pyszną pikantną grillowaną kiełbasę, różne owoce, uwolniliśmy malutkie ptaszki (za opłatą oczywiście można wypuścić parkę na wolność z malutkiej bambusowej klatki). Próbowaliśmy lokalnej kuchni, sączyliśmy piwo nad brzegiem Mekongu, po prostu sielanka! Jutro wyruszamy dalej, czeka nas całodniowa podróż przez góry do stolicy Laosu Vientiane.
Więcej zdjęć z Luang Prabang na moim foto-blogu.


We have spent wonderful three days in Luang Prabang. It is a small, quiet town, listed by UNESCO in the late 90-s, where life flows very slowly. There is plenty to see over here – the former Royal Palace, lots of buddhist temples and old French colonial architecture. This place has changed a lot in the10 years, since I last visited it. Then it was a sleepy town with a dozen or so cheap guest houses, one pub and a handful of tourists wandering around. Today it is still a place where the life flows slowly, there is little traffic on the streets, but wherever you look you can see hotels, restaurants, shops and travel agents. Ten years ago I felt like a discoverer in an unknown world, today it is much more comercial, but luckily the charm has remained.
We have probably visited all the temples, we also went to the Royal Palace, we got up at 6.00 AM to witness the giving of alms to the processions of monks at dawn and we explored the morning market which is situated in the narrow side streets of the old town. This market will remain one of the most pleasant memories from Luang Prabang! Full of the aromas of fresh herbs this place surprised us with some unknown vegetables and local specialities – grilled tiny birds (not bigger than sparrows), squirrels and larvae. We didn't try any of the extreme things but we did buy a lovely spicy sausage and some fruit and let some small birds free from a small bamboo cage (of course for money).We tried local cuisine, drank beer while enjoying the views of the Mekong and had a magic time! Tomorrow we are going to Vientiane – a whole day's travel across the mountains.
More photos from Luang Prabang on my foto-blog.




Powyżej zdjęcia z kompleksu dawnego Pałacu Królewskiego
Above photos from the former Royal PalaceComplex

A poniżej zdjęcia z porannego targu
Below photos from the morning market







 Powyżej świeże glony z Mekongu a poniżej przetwożone - cieniutkie jak papier z czosnkiem i pomidorami
Above fresh weeds from the Mekong, below - thin sheets with garlic and tomatos



Pani sprzedaje tutejszą specjalność - sos z fermentowanych ryb - zapach trudno opisać ;-)
A lady selling a local speciality - fermented fish sauce - it is hard to describe the smell ;-)


Pan grillował pyszne kiełbaski, które potem jedliśmy razem z grillowanym boczkiem i bagietką na śniadanie :-)
A gentelman was selling very tasty grilled sausages which we had lated along with grilled bacon and baguettes for breakfast.




24 January 2011

Wreszcie w Laosie!


W piątek udaliśmy się rano z Chiang Rai na granicę z Laosem - czyli nad brzeg Mekongu. Przeprawiliśmy się małą łódką na drugą stronę i dosyć szybko załatwiliśmy formalności wizowe. Kilak minut zajęło nam znalezienie miejsca do spania i moglismy się już delektować laotańskim piwem :-) Zakupiliśmy popołudniu bilety na łódke do Luang Prabang, znaleźliśmy fajną restauracje z widokiem na rzekę i uraczyliśmy się nasza pierwszą kolacją na ziemi laotanskiej. Była pyszna! Z rana udaliśmy się nad rzekę by zająć miejsca w łodce, okazało się że jest tak wielu chętnych, że w końcu popłynęły dwie. Każdy na drogę zaopatrzył się w jedzenie - nie było o to trudno, bo wzdłuż jedynej ulicy w miasteczku można było kupić co kawałek pyszne kanapki zrobione z bagietek (Laos był kolonią francuską przez jakiś czas i pewne tradycje przetrwały do dziś - między innymi wypiek francuskiego pieczywa). Pierwszego dnia podróż zajęła nam 6 godzin, dopłynęliśmy późnym popołudniem do Pak Beng na nocleg. Pak Beng to malutka wioska z jedną ulicą wzdłuż której pobudowało się ostatnimi laty wiele hotelików i guest house-ów. Rano wczesna pobudka i już przed ósmą zameldowaliśmy się spowrotem na naszej łódce. Podróż drugiego dnia (wczoraj) zajęła ponad 8 godzin. Można powiedzić - mieliśmy dosyć czasu na relaks :-) Widoki bardzo ładne choć monotonne. Cały czas Mekong wije się między górami i wzgórzami porośniętymi lasem (pierwotnym gdzieniegdzie ale głównie wtórnym - bambusowym, bo w Laosie ostro wycina się lasy na eksport do Chin). Dopłynęliśmy szcęśliwie pod wieczór do Luang Prabang i z ulgą zeszliśmy z łodzi! Zajęło nam trochę czasu znalezienie odpowiedniego (znaczy - taniego) noclegu, bo teraz jest tu szczyt sezonu i wszędzie są masy turystów!!!  Po krótkim spacerze udaliśmy się do restauracji na przeciwko naszego guest-house-u na kolację. Zamówiliśmy dwa różne curry z tofu i do tego "lepki" ryż. Rewelacja!!! Pamiętam jak byłam tu 10 lat temu, jak tu było cicho i spokojnie. Kilka guest house-ów, dwa puby i parę miejsc gdzie można było zjeźć. Ale u Luang Prabang napiszę osobno. Jesteśmy już bardzo głodni więc na razie tyle! Zapraszam na mój drugi blog po więcej zdjęć.

Last Friday we left Chiang Rai in the morning and went to the Lao border - on the bank of Mekong river. We crossed the river in a small boat, then it took us half an hour to get the visa and there we were - in Laos! We found ourselves a small hotel and were ready to sit and relax over a Lao beer! The same afternoon we walked to the pier to buy the tickets for the slow boat to Luang Prabang for the next day. Then we found a lovely restaurant overlooking the Mekong where we had our first meal in Laos! It was delicious! In the morning we walked to the pier to find our boat and because there were so many people interested - there were eventualy 2 boats starting that day. Everybody was well stacked with the food - mainly sandwiches made from the baguettes (as Laos was a French colony there are still some French influences over here). The journey took us 6 hours to get to Pak Beng - a small village where we spent the night. The next morning back on the boat! I have to admit that it was a bit boring as the scenery along the river was for most of the time the same - forested hills (some covered with primary forest but mainly covered with secondary bamboo forest due to heavy deforestation process). The second day's journey was longer - 8 hours! Luckily we had good company on the boat so the journey was really relaxing and pleasant. We got to Luang Prabang only in the late afternoon. We left the boat with some relief! It took us a while to find suitable accomodation (means - cheap) as it is now the peak of tourist season over here. Eventually we found a small guest house and had a short walk around the town in the evening and a magic dinner!!! We ordered in the restaurant near our guest-house 2 different curries with tofu and the sticky rice - fantastic!!! For more photos from the Mekong river please visit my other blog.








poniżej lokalne alkohole o działaniu "leczniczym"
below some local alcohols with "medicinal" powers


Poniżej nasza wczorajsza przepyszna kolacja! Dwa róże curry z tofu i lepki ryż.
Below our delicious dinner - 2 different curries with tofu and sticky rice.




20 January 2011

zmiana planów :-)


Zmiana planów! Po przyjeździe wczoraj w południe do Chiang Rai postanowiliśmy, że wybierzemy się na 2 noce w okoliczne wzgórza by być bliżej natury i odwiedzić kilka wiosek zamieszkałych przez plemiona górskie. W Tajlandii (podobnie w Laosie czy Wietnamie) tereny górskie (nie są to wielkie góry – ok. 1500 m npm) zamieszkują liczne plemiona. W Tajlandii jest ich kilkanaście, część rdzennych, część przybyło z Birmy. Wyruszyliśmy wczoraj po południu, i po około jedno godzinnej jeździe (około 25 km od Chiang Raj) przyjechaliśmy do wioski plemienia Akha (przybyli z Birmy), w której się zatrzymaliśmy. Dookoła nas zalesione wzgórza, słychać szum strumyka w dole i spacerem można odwiedzić kilka wiosek innych plemion – Lahu, Lisu, Shan oraz wioskę Chińską. Piękne widoki, cisza i spokój – tego nam brakowało przez ostatnie parę dni.
Zamieszkaliśmy w bungalowie, bardzo prostym, zbitym po prostu z desek, bez żadnych specjalnych luksusów (jest ciepła woda do mycia się!!!). Noc była raczej chłodna, powietrze rześkie, więc spaliśmy rewelacyjnie! Spróbowałam lokalnej kuchni – zupę z melona na mleku kokosowym – delikatnie słodka, gorąca, bardzo mi smakowała, kupiliśmy też wczoraj po drodze owoce passiflory (maracuji) - na zdjęciu powyżej i mieliśmy dziś w sam raz na lunch. Rano wybraliśmy się na spacer po okolicy. Ludzie żyją tu bardzo prosto, choć cywilizacja dotarła pod postacią telewizji (większość domów ma anteny satelitarne – inaczej nie byliby w stanie odebrać sygnału telewizyjnego). Dookoła na wzgórzach rozciągają się plantacje herbaty, w wiosce poniżej jest szkoła i jeden malutki sklepik. Ludzie hodują tutaj kury, świnie, mają różne drzewa owocowe i myślę, że część z nich emigruje do pracy do pobliskiego Chiang Rai. Coraz więcej nowych domów, mniej tradycyjnych. Te oryginalne budowane są na palach (co zapobiega ich podmyciu w czasie pory deszczowej), około 1 i 1/2 do 2 metrów nad ziemią. Pod takim domem, toczy się codzienne życie. Buduje się coraz więcej prawdziwych dróg, co z pewnością doprowadzi do dalszych zmian niekoniecznie na lepsze.
O dziwo w tym odludnym miejscu, gdzie nie ma zasięgu komórki, jest internet bezprzewodowy więc korzystam z okazji by skrobnąć tu jeszcze parę słów zanim pojedziemy jutro na granicę z Laosem i stamtąd pojutrze wyruszymy w dwudniowy rejs łódka po Mekongu do Luang Prabang.
Więcej zdjęć z gór tutaj.

poranny widok z tarasu naszego bungalowu / morning view from the terrace of our bungalow

Change of plans! On our way to Chiang Rai yesterday we decided to spend two nights in the hills, in one of the tribe villages. We had a couple of hours' walk around Chiang Rai and we left in the afternoon in a pick up to the Akha village, 23 km away from town, in the middle of nowhere. Over here in Thailand, like in Laos or Vietnam, in the northern areas in the hills there are a number of tribes. In Thailand around 15, some indigenous, some came over here from Birma. Akha tribe is one of those who came over here and settled.
So we came here, rented a basic (really basic!) bungalow with one luxury – a hot water shower. But the beauty of this place, peace and atmosphere compensates all the „hardships”. The night was cool, the air here is very fresh so we had a great night's sleep and in the morning when we opened the door we had the most beautiful view you could wish for! We then set off to explore the local villages. There is a Chinese village a short walk from our place, then a few minutes further there are three more villages of different tribes – Lahu, Lisu and Shan. The Chinese cultivate tea here, the other tribes have little farms with some lifestock, fruit trees and small fields. New roads are built to these remote areas which is bound to change the places and not always for the better. You can see more and more new houses replacing the old traditional ones which were built around 1 1/2 - 2 meters above the ground on stilts. Civilasation has arrived here – some houses have satelite dishes to receive local TV. Kids play with mobile phones although there is no network in the hills.
We had a lovely morning's walk and decided to have a relaxing afternoon on a verandah overlooking the hills, enjoying the sound of the stream below and the views. Surprising enough, in this remote place there is wireless internet so it gives me a chance to write this quick update! Tomorrow we are going to the Lao border, will have an overnight in Lao and the next day we will be getting on a boat to Luang Prabang (two days down the Mekong river).
For more photos go to my photo blog.

zupa z melona i mleczka kokosowego (plemienia Akha) / Akha melon soup with coconut milk

owoc drzewa chlebowego (?) / jackfruit growing in the village




A taką przekąskę można było kupić na dworcu autobusowym - "chipsy" z gąsienic/larw - nie wnikałam w szczegóły. Podczas naszego pobytu nie widziałam jeszcze handlarzy z koszami pełnymi różnego rodzaju insektów (szarańczy, żuczków, larw itp)- smażonych jak chipsy na głębokim tłuszczu, ale jak spotkam to nie omieszkam sfotografować :-)
Such  "snacks" can be bought in the food stalls of the bus stations - "chips" from some kind of grub. During our stay I haven't yet seen the sellers with baskets full of different deep fried insects - locusts, beetls or other grubs, but as soon as I see one I will take some photos :-)

18 January 2011

o Chiang Mai jeszcze parę słów



Nie mogłam sobie odmówić, żeby nie napisać jeszcze kilku słów o Chiang Mai. Wczoraj pisząc bloga późno wieczorem byłam już zmęczona a to czarujące miasto nie można zbyć paroma zdaniami. Tak więc jak już pisałam, była to stolica królestwa Północnego i jego historia jest bardzo długa. Obecnie Chiang Mai zamieszkuje ok 175 tys mieszkańców, w jego centrum znajduje się „stare miasto” o kształcie kwadratu, każdy bok długości sporo ponad kilometra. Całość otoczona była murami, których fragmenty widoczne są do dzisiaj i na zewnątrz mury otacza ogromna fosa wypełniona wodą do dziś. Miasto miało 5 bram i przez środek przebiega główna ulica. Reszta ulic nie ma charakteru regularnego, większość z nich jest bardzo wąska i często kręta. Chiang Mai słynie z ilości świątyń, jak twierdzą tutejsi mieszkańcy – jest ich ponad 300 (więcej nawet niż w olbrzymim Bangkoku), a historia wielu z nich sięga naszego średniowiecza. Zbudowane w północnym stylu zwanym „lanna” są to zasadniczo całe kompleksy. Świątynie buddyjskie nazywają się tu „wat” i w ich skład wchodzi „wihaan” - główna świątynia zawierająca święte wyobrażenie Buddy, „bot” - kaplica najczęściej używana do różnych obrzędów przez mnichów, „chedi” czyli stupa, tutaj w Tajlandii bardzo często bielona, lub złocona, poza tym kwatery w których mieszkają mnisi, biblioteka, często szkoła czy punkt medyczny. Tu na północy świątynie różnią się wizualnie swoim kształtem od tych na południu (np. w Bangkoku) – te tu mają duże dachy często opadające bardzo nisko i maja pięknie zdobione fronty – najlepiej porównać sobie zdjęcia z Bangkoku (i z Pałacu Królewskiego) z tymi z Chiang Mai, zamieszczonymi na moim blogu fotograficznym. Wnętrza świątyń i tu i na południu są pięknie zdobione malowidłami, tam gdzie w naszych kościołach stoi ołtarz – tu umieszcza się posąg Buddy, najczęściej w pozycji siedzącej, otoczony mniejszymi figurkami. Wierni wchodząc do świątyni ściągają obuwie (turyści oczywiście też) i bardzo często składają ofiary z kwiatów lotosu, czy po prostu ofiary pieniężne. Często do dachów świątyń przymocowane są metalowe dzwoneczki (podobnie jak w Nepalu w Kathmandu) i dzwonią wdzięcznie gdy zawieje wiatr co sprawia, że człowiek czuje się trochę jak w zupełnie innym świecie.


Prócz licznych świątyń w Chiang Mai jest również sporo targów. Dziś po porannej wizycie w Doi Suthep – kompleksie świątynnym znajdującym się w malowniczym miejscu – na górze ponad miastem, najświętszym miejscu północnej Tajlandii, udaliśmy się na poszukiwania najlepszego targ w mieście. Targ Thanin znajduje się poza starą częścią miasta, przy ulicy biegnącej w kierunku północnym i rzeczywiście jest rewelacyjny! Dziesiątki handlarzy podzielonych na „specjalizacje” - ci handlujący warzywami w jednej części, handlarze mięsa w części specjalnie wydzielonej i obudowanej, sprzedawcy gotowych dań „na wynos” obok sprzedawców słodkości. Niedaleko można kupić pyszne ryby surowe i kawałek dalej już gotowe – w curry, ugotowane na parze, z grilla, dalej grillowane mięsa, kiełbaski, kurczaki, osobne stoiska z noodlami, sałatkami (bardzo, bardzo ostrymi) i wokół tych wszystkich pyszności rozchodzi się aromat chilli, kolendry, trawki cytrynowej. Mój mąż nie wytrzymał i kupi na wynos pyszną rybkę – suma słodkowodnego, grillowanego, po prostu palce lizać. A z tyłu osobna przestrzeń pod dachem ze stoiskami z jedzeniem i stolikami. Tu już nie wytrzymaliśmy i zamówiliśmy klasyczną tajską zupę „tom yum” - z owocami morza oraz dla mnie ryż z kurczakiem a mężuś wybrał ryz z se smażoną rybą . Obok nas siedział przesympatyczny gość z Martyniki, który mieszka w Chiang Mai od dwóch lat i namówił mnie na spróbowanie „coconut cakes” - ciasteczek na bazie tapioki z mleczkiem kokosowym – smażone są one w śmiesznych patelniach z zagłębieniami. Pyszne.
Nastepna relacja mam nadzieję już za tydzień z Laosu (o ile inetrnet nam na to pozwoli)





I couldn't resist writing a few more words about Chiang Mai as I think this place deserves a bit more than just the quick note that I wrote yesterday. The town has today around 175 thousands inhabitants. The history of Chiang Mai is very long and the town has developed a lot over centuries. Today the city's historical center is the heart of the town. It has a square shape, over one km long each side. It was surrounded by walls, some remains still visible today. Around the walls is the huge moat – still full of water (and fish too). There were 5 gates to the town and the main street crosses the center horizontally. The locals say there are over 300 temples in Chiang Mai (even more then in huge Bangkok), many of them dating to our Middle Ages, so you don't have to go far to see them. The buddhist temples are called "Wat" and they are in fact a whole complex which includes a „wihaan” - the main chapel housing the holy statue of Buddha (normally in seated position), then there is a „bot” - a chapel used by the monks for monastic ordinations, then there are „chedi” - stupas – very often painetd white over here or sometimes gilded. There are also in such complexes the quarters for the monks, a library, sometimes a school or a medical center or hospital.The shape of the chapels is different here in the north to the ones in the south – the roofs are much bigger and the fronts are beautifully decorated. Most important shrines have bells hanging from the roofs that are moved by the wind (like they also do in Kathmandu). Inside the temples the walls are normally beautifully painted and in the front there is a staue of Buddha. Visitors to the temples leave the shooes outside. Believers very often bring offerings.

This morning we visited first a very holy place in the North Thailand – Doi Suthep – a temple situated on the hill overlooking Chiang Mai. Long steps lead to the shrine which is extremely beautiful and impressive.
Then we went back to the town in search of the most famous market in Chiang Mai – Thanin- to the north of the old town. The market is trully fantastic – covers a big area and is divided into sections – veg sellers are in one part, meat sellers in a separate compound, then the sellers of the take away food – some sell salads, some fish (steamed, curried, grilled), vegetarian dishes, meat – grilled or in curries then there are the sweet sellers. A little further are the sellers with noodles, chicken etc... Pete couldn't resist a grilled catfish and bought one to take back to the hotel. And all around is the magic aroma of ginger, lemon grass, chilli, coriander etc... We got really hungry by then and luckily just behind the market we discovered another roofed area with all the food stalls where you can eat. There we finally sat down and ordered our lunch – traditional thai soup „tom yum”, fried catfish with rice and rice with chicken. The meal was great! Then being advised by our lunch companion who sat by the next table (a guy from Martinque) I went to buy coconut cakes for the dessert. What to add – we really enjoyed it!
The next post, I hope from Laos in a week's time - if we find internet of course :-)
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Bardzo spodobał nam się ten mały sklepik z sosami, szkoda, że nie mogliśmy nic zakupić.
We liked very much this small shop selling the sauces, what a pity we couldn't buy anything
 
 
Cześć "restauracyjna" targu
The eating part of the market
 
 
 
klasyczna zupa "tom yom"
classic thai soup "tom yum"
 
 
i kokosowe ciasteczka, którym nie mogłam się oprzeć
and the coconut cakes I couldn't resist