18 February 2015

Chiński Nowy Rok w Singapurze


Jutro mamy Chiński Nowy Rok, a w zasadzie powinnam napisać buddyjski :) Zaczyna się rok kozy :) Nowy Rok obchodzony jest w całej Azji południowo-wschodniej, gdzie dominuje religia buddyjska.
Co prawda wróciliśmy już z Singapuru do Tajlandii, ale chciałabym jeszcze jeden wpis poświęcić temu miejscu. W Singapurze większość mieszkańców to Chińczycy więc miasto jest pięknie udekorowane i czuć atmosferę świąt. W sklepach mnóstwo okolicznościowych gadżetów, dzielnica chińska tonie w dekoracjach i straganach gdzie dostać można wszystko. Trochę mi to przypominało atmosferę na naszych targach bożonarodzeniowych. Dominuje kolor czerwony, można kupić wszelakie gadżety, symbole przynoszące szczęście, dekoracje. A do tego słodkości, bo bez nich żadne święta nie istnieją, owoce, pyszne i bardzo drogie, orzeszki ziemne, włącznie ze specjalną odmianą, z czarną skórką w środku, importowaną z Tajwanu i wyjątkowo popularną właśnie w te święta. Jest też suszone mięso, rośliny ozdobne, w tym bazie :) Jest tego tyle, że nie wiadomo gdzie spojrzeć.
Ale nie każda dzielnica jest tak odświętnie przyozdobiona. Dzielnica indyjska i arabska wyglądają jak zawsze :) Oni obchodzą Nowy Rok wtedy kiedy my. Z ciekawych miejsc, odwiedziliśmy w Singapurze niesamowite olbrzymie oceanarium, które znajduje się na Sentosie. Otwarto je w zeszłym roku i ponoć jest największe na świecie z około 100 tysiącami wszelakich ryb :) Rzeczywiście robi wrażenie, cena biletu też :) Wybraliśmy się również na unikalną wystawę oryginalnych rysunków Leonarda da Vinci w Art Science Museum. Zbiór kilkunastu rysunków świetnie skomponowany jest w wystawie opowiadającej o olbrzymich zainteresowaniach Leonarda i o jego inwencjach technicznych. Spacerowaliśmy po różnych dzielnicach Singapuru, oczywiście obowiązkowo też zaliczyliśmy pokaz Światło i Dźwięk koło hotelu Marina Sands. Po naszym rujnującym kieszeń lunchu, reszta naszych posiłków była już zupełnie zwyczajna. Rano śniadanie w knajpce indyjskiej obok hotelu, lunch i kolacja w jednym z Food Courts - czyli takich centrów, gdzie można wybrać z kilkudziesięciu stoisk, specjalizujących się w różnorakich kuchniach i daniach. I tam można zjeść stosunkowo niedrogo :) Raz na lunch wybraliśmy się do najstarszego takiego obiektu w centrum miasta, jeszcze pamiętającego czasy kolonialne. 
A z ciekawostek, w tym roku Singapur obchodzi 50-lecie niepodległości :)

We are now back in Thailand but we felt we should write a little bit more about Singapore. It is now Chinese New Year (Lunar), and the year of the Goat is starting. In this part of Asia buddism is the predominant religion and is celebrated across many countries in this area. You will see from the photos that red is the predominant coulor which makes the whole area within Chinatown very very colorfull. You can buy literally everything associated with the celebrations, including clothes, toys, gadgets of every discription. New Year would not be the same without masses of different types of food inluding dry meats, fish, sweet buns, fruit, nuts. They had about 6-7 varietes of peanuts in their shells, one of which is only found during New Year and is grown especially in Taiwan. The nuts are black but taste much the same, to us anyway, to the ones you can get in Europe. While we were here we paid a visit to the recently opened SEA Life Center on Sentosa Island. It is the biggest in teh world and has over 100 000 fish which covers from the tinies little fish you can hardly see to full size sharks and manta rays. It is absolutely brilliant (but so is the entry price) but very well worth the visit and you can easily spend 2-3 hours wandering around. We also paid a visit to the Art Science Museum to see an exhibition of original drawings and notes of Leonardo da Vinci. This is the first time they have been seen in this part of the world. The exhibition was very well put together and included lots of models that had been made to the  da Vinci's specifications laid dow in his notes.
The Little India and the Arab Quarter were just the same as they normally are as they don't celebrate the Lunar New Year. We found near our hotel in Little India a nice small restaurant for breakfast of roti canai, and the other meals we had the various food courts. We even found time to have a meal in the oldest food court in Singapore which dates back to colonial times. All in all a pleasant if expensive little break.

Dzielnica chińska, pięknie udekorowana na Nowy Rok z masą straganów :)




Pozostałe dzielnice wyglądają zwyczajnie





Nasze codzienne śniadanie, roti canai, tutaj zwane roti paratha, indyjskie placuszki serwowane gorące z ostrym sosem curry.


I inne specjały jakich próbowaliśmy, tradycyjna chińska zupa, do której stała długaśna kolejka oraz pierożki na parze :)



Najstarszy Food Court w Singapurze, teraz otoczony biurowcami.


Mój ulubiony widok Singapuru


12 February 2015

Szalony lunch w Singapurze :)


Dojechaliśmy koniec końców do Singapuru :) I stało się, wybraliśmy się wczoraj na fantastyczny lunch do hotelu Marina Sands - ikony Singapuru. Hotel, w niesamowitym kształcie, powstał kilka lat temu, nocleg kosztuje tu majątek ale w cenie oczywiście jest wejście na basen który znajduje się na samej górze tego budynku. Oczywiście widoki są niesamowite :) My w hotelu nie mieszkamy, niestety, ale wybraliśmy się coś zjeść. Codziennie serwowany jest tu w największej restauracji w lobby hotelowym, bufet w porach posiłków i goście z zewnątrz też mogą skorzystać za odpowiednią opłatą. No nie jest tanio ale uważam, że obiad wart był tej ceny :)
Poszaleliśmy, nie powiem, aż do dziś do śniadania nic nie tknęłam :) Nawet nie bardzo miałam już wczoraj miejsce na dania gorące, tak zachwyciły mnie zimne przekąski, a głównie owoce morza. 
Bufet jest niesamowity, ogromny i jest tam wszystko. Od sushi, przez krewetki, małże, ryby, wędliny, oliwki, pasty, sałatki, zupy, makarony, wszelakie gorące dania z kuchni Azji i Europy aż do serów, słodkości i owoców. Nie sposób spróbować nawet części więc jak pisałam, ja skoncentrowałam się na tym co mi najbardziej smakuje. 
Do tego oczywiście nienaganna obsługa, bezszelestnie kręcąca się po sali i w mgnieniu oka zbierająca talerze, roznosząca napoje i będąca na każde skinienie. Jeśli ktoś wybiera się do Singapuru to gorąco polecam to miejsce :)))
Tak wygląda hotel :)

We flew to Singapore for a few days. A very modern, beautifully kept city, the second most expensive place in the world to stay. The faboulous Marina Bay area is dominated by the Marina Sands hotel with very expensive rooms, needles to say, we never stayed there. On the roof they have an infinity pool only for the hotel guests, but you can go on payment to the top to the viewing platform to admire the views. They have a daily buffes in a very smart restaurant in the hotel lobby which anybody can try. It is not cheap, nothing is in Singapore, but it is the most fabulous buffet I have ever seen and certainly a very good value for money. We had no breakfast on the day we decided to go and spent the full 2,5 hours when the lunch buffet is open. It had literally everything from all around the world. We were unable to sample everything but we still struggled to eat a selection of our favourite dishes, see photos. Aa you would expect from such a prestiogiuos hotel the service was superb and you only had to raise your had to have a waiter or waitress there at your elbow. Should any of you find yourselves in Singapore I can certainly reccomend the lunchtime buffet as an experience you will not forget.


A poniżej nasze szaleństwa :)))

Zaczęliśmy od sushi :


Potem ryby surowe :) Tuńczyk i łosoś oraz ośmiornica :)


I ryby wędzone, makrela, marlin i łosoś


Potem małże i krewetki :)


A na ciepło, parę plasterków pieczonej wołowiny z sosem i warzywkami :)
Na więcej nie miałam już siły :)


Potem sery z różnych zakątków Europy :)


I owoce ...


I na koniec desery :))) 
Próbowaliśmy różnych, jak tutaj i na samej górze wpisu :)


Nie obeszło się bez klasycznych deserów rodem z Anglii :)


I lodów na koniec :)


I jeszcze kilka fotem samego bufetu i wnętrza :)






4 February 2015

Pai


Wybraliśmy się z Chiang Mai na kilka dni dalej w góry w kierunku granicy z Birmą, w sam północno-zachodni kraj Tajlandii. Jesteśmy w Pai. To nie tak dawno jeszcze maleńka, cicha miejscowość, od kilku lat stała się mekką turystów. Czemu? Nie wiem. Fakt, Pai jest malowniczo położone w górach, jakieś 3 godziny drogi od Chiang Mai, drogi bardzo, bardzo krętej :) Nie daleko są wodospady, świątynie, lecz koniec końców aż tak wielu atrakcji tu nie ma. Jest tu w miasteczku kilka świątyń zbliżonych bardziej w stylu do tych w Birmie.  Miasteczko jest bardzo sympatyczne, można je obejść całe w dwie godziny, położone nad rzeką Pai. Lecz przez najazd turystów zrobiło się trochę zbyt komercyjne. Wszędzie knajpy, najczęściej oferujące zachodnie jedzenie, burgery, tapas, kuchnię włoska, niemiecką, bliskowschodnią.... Trudniej tu o dobre lokalne jedzenie. Znaczy jest, ale nie aż tak dużo, wszystko tu jest nakierowane na turystów. Co wieczór o 18.00 główna ulica miasteczka zamienia się w targ, taka mini wersja niedzielnego targu w Chiang Mai. Na szczęście udało nam się rano namierzyć mały stragan za rogiem pod murem (zdjęcie poniżej) gdzie miła pani sprzedaje pyszne congee - kleik ryżowy z mięskiem, grzybami, jajkiem i innymi dodatkami (u góry na zdjęciu).

We left Chiang Mai for a few days and went further north to a small place called Pai. It is about 3 hrs drive by minibus along avery, very bendy but quite beautiful road. Pai for some reason has become a very busy tourist center and also attracts lots of the younger hippie tourist element. It is beautifully situated in the mountains on the Pai river. Not much to do really, there are some nice temples in the burmese style and some waterfalls and lots of trekking trails. It is certainly geared for the tourists as you can find french, italian, spanish and other european foods. The local food is also aimed at the tourist and quite frankly not very tasty. They have a night walking market every night selling the same, generally rubbish, items. We were lucky and got reasonably nice accomodation away from the busy center but prices for acomodation and food were at the high end. For breakfast we found a lady making local congee, rice soup with addred bits, ginger, spring onion, meat and egg.


Oczywiście w miasteczku jest też targ :)



I świątynie :)




1 February 2015

Ostanie dni w Chiang Mai


To już zasadniczo koniec naszego pobytu w Chiang Mai. W tym tygodniu udaliśmy się na parę wycieczek za miasto. Na pól dnia do jednego z najstarszych miast Tajlanii - Lamphun i na cały dzień na najwyższą górę kraju. Lamphun już odwiedzałam parę razy, ostatni raz rok temu. I tym razem miejsce okazało się czarujące, stara słynna świątynia magiczna. I znów po zwiedzaniu wylądowaliśmy na rewelacyjnej zupie na rogu, w tym samym miejscu co rok temu. Mała knajpka specjalizuje się tylko w zupach, jest ich tam kilka rodzajów. Do zup dodawany jest świeży makaron, żółty, nie ryżowy jak w większości miejsc, do tego świeżutkie wantony z mięsem i wieprzowinka lub inne mięso według wyboru. Bez wątpienia jedna z najsmaczniejszych zup jakie jadłam w Tajlandii :)

These are aur last days in Chiang Mai. We've made a couple of day trips, one to the highest mountain in Thailand, very interesting, and the other to Lamphun, one of the ondest cities in northern Thailand. We went there last year as well, but it has a very beautiful old Wat (temple) and after the sightseeing we went to the same place as last year for our lunch. It's a local eatery specialising in soups and we had a deliciuos yellow noodles and wantons soup with pork. One of the best we have had. Photo above and the cooks and eatery on the photo below.

Poniżej dwóch kucharzy przygotowuje te pyszności :)


A wczoraj w końcu wytropiłam wyjątkowego gościa - Dee :) Od kilku lat prowadzi w Chiang Mai obwoźną sprzedaż tradycyjnej angielskiej ryby z frytkami :))) English Fish and Chips :))) Wiem co powiecie, nie po to do Tajlandii się jedzie by jeść zachodnie jedzenie. I zasadniczo się zgadzam :) Ale ten jeden jedyny raz zrobiłam wyjątek. Sporo wyczytałam w necie o tym człowieku, i każda opinia bez wyjątku była entuzjastyczna. Koniecznie musiałam więc spróbować, tym bardziej że kocham fish and chips :)
Problem był w tym jak gościa zlokalizować. Codziennie (bez niedziel) sprzedaje swoja rybę na ulicach starego Chiang Mai, ale zmienia lokalizacje i w ciągu popołudnia jest w 6-7  miejscach. W końcu trafiłam na jego "program" i wczoraj udaliśmy się na poszukiwania. I znalazłam :) 
Dee okazał się przesympatycznym Tajem, który spędził większość życia w Londynie a jego ojciec prowadził przez 29 lat bardzo popularną knajpę z czym???? oczywiście z "Fish and Chips". Dee przygotowuje rybę według receptury ojca i zdecydował się na taką formę sprzedaży, by utrzymać niskie ceny i dotrzeć do wielu klientów. I spytacie jak mi smakowało? Powiem szczerze, była to jedna z najsmaczniejszych fish and chips-ów jakie jadłam w życiu, a jadłam ich trochę i w Anglii i w Irladnii i nawet w Krakowie :) Ryba jest otulona cieniutkim chrupiącym ciastem, frytki są miękkie i rumiane a do tego angielski ocet winny (malt vinegar) i domowej produkcji sos tatarski. Aż wstyd się przyznać ale zjedliśmy po dwie porcje :) Nie mogłam się opanować. Wszystko świeżutko przygotowane na naszych oczach, po prostu palce lizać :)

This will come as a surprise as we don't normally eat european food while travelling in Asia. But this was an exception :) We'd heared about a mobile fish and chips' stall that  had been given fantastic write-ups. But the guy who runs it, Mr.Dee, was hard to track down becasue for six days he travelles all round the center of Chiang Mai changing location every couple of hours. We were fortunate to track him down once we managed to get hold of his itinerary. It seems he grew up from the age of three in London where his dad from Hong Kong ran a noted fish and chips shop for 29 years. Tr. Deehas been back in Chiang Mai for a number of years and decided rather than open a restaurant, he would keep the cost down by having a mobile fish and chips stall. We have both eaten good fish and chps in UK, Ireland and even Kraków, but Mr. Dee's is one of the best we have had. The fish, John Dory was in a beautiful light batter his Dad's secret recipie, the chips from real potatoes fried twice as they should be to a beautifull crisp golden colour and he even had proper malt vinegar and home made tatar sauce. It was so tasty we had two portons each, a portion costing 1 pound fifty. We even noticed quite a few local Thais coming up for a take away.



I kramik Dee :)