26 February 2013

Północny Luzon / Northern Luzon


Z Manili udaliśmy się do Baguio, położonego w górach miasta, największego na Filipinach ośrodka uniwersyteckiego. Liczyliśmy, że zajedziemy do przyjemnego, spokojnego, górskiego miasteczka a zamiast tego znaleźliśmy się w metropolii. Stąd nasz pobyt w Baguio ograniczył się do popołudniowej wizyty na targu, bardzo zresztą ciekawym, gdzie zakupiliśmy nasze pierwsze lokalne mango i truskawki oraz do jednego noclegu. Już kolejnego dnia z rana wsiedliśmy w autobus do Sagady. W Baguio już popsuła się pogoda, jakiś tajfun uderzył w południowe Filipiny i cały obszar kraju znalazł się w chmurach i deszczu. Ogromna szkoda, bo bardzo niewiele widzieliśmy z bardzo malowniczej, górskiej drogi do Sagady, wszystko zasnute było niskimi chmurami i mgłą. W pewnym momencie temperatura mocno spadła, gdy w końcu wydrapaliśmy się na przełęcz na wysokość ok. 2500 m npm. Sagada położona jest jakieś 1000 metrów niżej i ma łagodniejszy klimat. Dookoła góry porośnięte są lasami sosnowymi, a w małych wioskach mieszkają plemiona, które do dnia dzisiejszego kultywują niektóre swoje tradycje. Sagada słynie z wiszących na skałach trumien oraz z jaskiń. Na szczęście kolejnego dnia przestało nieco padać i mogliśmy się wybrać na spacer w okolice doliny Echo by zobaczyć te niezwykłe formy pochówku. Zadziwiające jest z jakim mozołem przywiązywano trumny wysoko do pionowych skał. Widok robi niesamowite wrażenie. Jest też jaskinia u wlotu której ustawiano trumny i oczywiście dojście do tej jaskini też wcale nie jest łatwe. W Sagadzie znajduje się malutkie muzeum, prowadzone przez starszą panią, która od 40 lat zbiera przedmioty użytku codziennego wyprodukowane przez tutejszą ludność i bardzo ciekawie opowiada o dawnych zwyczajach. Z Sagady, pokonując kolejną przełęcz (w potokach deszczu) przenieśliśmy się do Banaue. Banaue słynie z bardzo malowniczych tarasów, na których uprawia się ryż. Unikalne jet to, że tarasy te zbudowane zostały z wielkim wysiłkiem i precyzją na bardzo stromych zboczach gór wiele wieków temu. Zostały one wpisane na listę UNESCO i rzeczywiście wyglądają niesamowicie. Samo Banaue to nieduże miasteczko, wielkości Sagady, w centrum jest targ (z pysznymi, tanimi owocami mango!), sporo sklepów, kilka hotelików, szkoła, misja katolicka z kościołem i wszędzie dookoła, jak okiem sięgnąć ciągną się stopnie tarasów, niczym ogromne zielone schody :-) Pogoda niestety nadal bez zmian, ciągle pada, więc ograniczyliśmy się do krótkich spacerów po okolicy. Nasz mały hotel ma na szczęście piękną, dużą werandę z cudnym, panoramicznym widokiem na okolicę, więc siedzimy sobie pod dachem i sącząc piwko czytamy książki. Na targu za rogiem kupujemy słodkie jak miód mango (po ok 1 $ za kg) i zajadamy się tymi pysznymi owocami na zapas bo w Krakowie nie ma co o nich marzyć.  Dziś wieczorem ruszmy na południe w kierunku mniejszych wysepek :-)

We left Manila to travel to the hill country in the north. Our first stop was Baguio which we expected to be a small hill station somewhat like the old British colonial ones dotted all around Asia. Instead we found a heaving, noisy, smelly metropolis of approx. 2 million people. Well over half are students as Baguio is the biggest university and high school center in the Philippines. The weather had already started to deteriorate due to a a tropical low which had enveloped most of the country. We managed to have a look round the main market which was really interesting and some of the handicrafts are quite beautiful, specially the basket weaving and wood carvings. We also sampled our first local strawberries and mangoes. The following morning, early, we cought a bus to travel to Sagada further north in the mountains. By this time the weather had really deteriorated with almost constant rain, low cloud and mist. Unfortunately we were unable to see the spectacular views along the route as we climed ever higher into the mountains. We reached the highest point of 2500m which was still covered in mist and cloud. We arrived in Sagada which is famous for its ancient burial sights of hanging coffins. These date back to the times of shamanism and are most interesting. It is amazing how they were fixed quite high up onto the almost vertical sides of the cliffs. We also managed to get down and see the coffins in a burial cave. The people are still predominantly the decendants of the various hill tribes who in past times were head hunters. An elder lady from the local tribe started over 40 years ago what is a small unique museum. She's been collecting since that time artefacts and household items and she gives a very interesting lecture about the use and traditions of these objects. We continued on our journey to another hill town called Banaue. This is famous for its UNESCO listed rice terraces which cover most of the steep slopes in and around Banaue and the numerous villages. Some of these date back hundreds of years and they still produce vast amounts of rice from them. Unfortunately the weather has not cleared at all and we were unable to reach the various view points in the area as they were all covered in the mist and cloud. Fortunately the lodge we are staying in has a beautiful terrace overlooking the valley so we have been able to relax with a book and a beer. This evening we go by overnight bus back to Manila and then further south by bus and boat to the smaller islands. It must be said that the people here are also very friendly but the food is still nothing to write home about although we are enjoying stuffing ourselves with local mangoes! Hopefully as we move south we will be able to enjoy fresh seafood and other Philippino delights.

Sobotni targ w Sagadzie / Saturday market in Sagada


Dolina Echo i wiszące trumny / Echo Valley and hanging coffins


Tarasy ryżowe w Banaue / Rice terraces in Banaue


20 February 2013

Wrażenia z Manili / Impressions of Manila


Dojechaliśmy wczoraj do Manili :-) Miasto olbrzymie i jak inne azjatyckie miasta tego rozmiaru - hałaśliwe, pełne samochodów i  korków ulicznych. My mamy to szczęście, że zatrzymaliśmy się w uroczym hotelu w starym centrum Manili, nazywanej Intramuros. Panuje tu cisza i spokój i można zwiedzić najciekawsze zabytki spacerując sobie. Byliśmy dziś w Forcie Santiago, zobaczyliśmy Katedrę, niestety tylko z zewnątrz bo jest w remoncie, klasztor Augustianów - wpisany na listę UNESCO i jedyny obiekt który ocalał w starym centrum z wojennych bombardowań 1945 r. Obeszliśmy fragment murów, zwiedziliśmy muzeum Casa Manila, bardzo ciekawe i poszwędaliśmy się po uliczkach. Nie ma tu masy zabytków i oczywiście możnaby tu zostać jeszcze 1-2 dni by pozwiedzać muzea czy wybrać się za miasto ale zmęczeni zgiełkiem (wcześniej Rangunu i Bangkoku) opuszczamy jutro Manilę by udać się bardziej na północ Luzonu. Nasze pierwsze wrażenia kulinarne też nas nie zachwyciły - Filipińczycy kochają grillowane mięso i ryż i jedzą mało warzyw :-) Mam nadzieję, że gdy dotrzemy do mniejszych miejsc nad morzem będziemy mieć okazję przerzucić się na ryby :-)

After an uneventful flight we arrived in Manila yesterday. We are staying inside the walled old town called Intramuros. Manila is a huge city, noisy, horrendous traffic and none too clean like most major Asian cities. The area where we are staying is comparatively quiet but very run down in places. Not much to see and do in the town itself as most of Manila was almost completely destroyed towards the end of WWII. We set off this morning for a walk around, visited Fort Santiago which is very well kept and quite interesting, it overlooks the Pasig river. From there we strolled to the Cathedral but unfortunately it is closed for renovation. We walked around the streets of old town, visited the Casa  Manila Museum which is the reconstructed house of a rich Spanish merchant. It contains many original artifacts from the XVIII and XIX C. So far not very impressed with the local food as it is basically all over-grilled meat and fish with rice and not many vegetable dishes. We are moving tomorrow and hopefully it will not be as busy and noisy so we are pretty glad we are going to leave Manila behind.


18 February 2013

Ostatnie dni w Birmie / Last days in Burma


Rangun (obecnie: Yangon) to nasz ostatni przystanek w Birmie. Przyjechaliśmy tutaj nocnym autobusem z Bagan i nie łatwo się domyślić, że noc do przespanych nie należała. Co prawda już koło 22.00 wyłączył kierowca obowiązkowy program rozrywkowy w postaci tutejszych seriali i karaoke (każdy autobus wyposażony jest w bardzo duży płaski ekran telewizyjny i asortyment rozrywki), lecz spanie na dosyć wąskim fotelu w czasie jazdy nie jest rzeczą łatwą (nawet dla mnie). Przyjechaliśmy nad ranem do hotelu i szczęściem nie musieliśmy zbyt długo czekać na pokój, jednak zmęczenie dało o sobie znać i w sumie pierwsze wrażenia ze spacerów po mieście nie były zbyt pozytywne. Jak w każdym wielkim mieście panuje tu hałas, jest duży ruch, do tego smog, upał i duchota. Jednak jak się już wyspaliśmy i zaczęliśmy planowe zwiedzanie to rzeczywistość okazała się znacznie lepsza. Obeszliśmy chińską dzielnicę, część kolonialną, parę stup z tą najważniejszą – Shwedagon, która jest najświętszym buddyjskim miejscem kultu w Birmie i największą atrakcją turystyczną. Poszliśmy też do Muzeum Narodowego z bardzo ciekawymi zbiorami sztuki od czasów najważniejszych po współczesność oraz na najsłynniejszy bazar, gdzie kupić można wszystko od złota i jadelitu (Bima to światowe zagłębie tego kamienia) po rękodzieło i ciuchy. I tu dodam, że z coraz bardziej podoba mi się Rangun. To miasto wyraźnie zyskuje przy bliższym poznaniu :-)
A patrząc z innej perspektywy to to co wyróżnia Rangun na tle innych miejsc to olbrzymia ilość wszelkiego rodzaju jadłodajni, smażalni, herbaciarnio-kawiarni, ulicznych handlarzy jedzeniem. Zasadniczo na każdym rogu dzieje się coś kulinarnego, choć muszę tu przyznać, że pomimo mojego bardzo liberalnego podejścia do jedzenia ulicznego, jednak na większość specjałów tu się nie skusiłam. Jakoś bez trudu przychodzi mi jedzenie na ulicy w Indiach, gdzie wszystko jest smażone dosłownie na oczach klienta. Tu często gotowe już samosy/przekąski/czipsy leżą sobie na słońcu nie wiedzieć jak długo. Niemniej jednak nie brakuje w mieście małych restauracyjek, gdzie można smacznie zjeść coś świeżego. I tak na rogu, koło naszego hoteliku znajduje się bardzo popularna restauracja indyjska, od świtu do wieczora pełno w niej lokalnej ludności, więc i my zaglądnęliśmy tam parę razy. Kawałek dalej restauracja o profilu bardziej lokalnym, w karcie dania chińskie, tajskie i birmańskie, są też pyszne zupy!
Nie wiele pisałam o tutejszej kuchni, bo zasadniczo nas rozczarowała. Dania typowo birmańskie typu curry praktycznie nie mają przypraw, pływają w masie oleju i najczęściej podawane są na zimno z ciepłym ryżem. Spróbowaliśmy i nam nie podeszło. Jestem przekonana, że dużo smaczniej można zjeść u zwykłej rodziny w domu, lecz takiej szansy nie mieliśmy. Bardzo smakują nam tu zupy, ze sztandarową klasyczną zupą z noodlami Szan (na zdjęciach w poprzednich postach). Poza tym panuje tu pełna mieszanka kultur co odbija się w kuchni – chińska, indyjska, nepalska czy tajska przeplatają się na każdym kroku. Nie ukrywam, że najsmaczniejsze posiłki jedliśmy w restauracji nepalskiej czy indyjskiej :-) Jeszcze taka mała ciekawostka – w restauracji woła się kelnera poprzez cmokanie :-) Bardzo zabawne, ale można się przyzwyczaić :-)
Rangun jako miasto zmienia się dynamicznie, moim zdaniem nie na lepsze. Burzone są stare domy z charakterem, a na ich miejscu powstają kamienice-wieżowce po 6-9 pięter, wąskie, jedna obok drugiej. Nie bardzo mi się chce wierzyć, że w każdej działa winda. Klimat też sprawia, że bardzo szybko fasady tracą swój oryginalny kolor i stają się szaro-bure z zaciekami. Za to ciekawy jest widok dziesiątek linek i sznurków zwisających z okien, do których można przywiązać gazetę, zakupy itp. i wciągnąć na górę bez wychodzenia z domu.
Kolejną ciekawostką są bardzo pomysłowe karmniki dla wróbelków – na drzewach, parkanach, bramach wieszane są wiązki wysuszonych zbóż, pełne ćwierkających ptaszków pożywiających się na nich.
No i na koniec nie sposób nie wspomnieć wszechobecnego w Birmie betelu. Kto był w Indiach wie co mam na myśli. Betel to orzech jednej z palm, i wysuszony wyglądem bardzo przypomina wysuszoną gałkę muszkatołową. Kroi się go tu na plasterki, kawałki, czy drobne kawałeczki i można go kupić wszędzie, do tego liście i inne dodatki. Gotowe zawiniątka betelu żują tu niemal wszyscy, kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy, mnisi buddyjscy i mniszki, po czym plują na ulicach krwisto-czerwoną śliną a ich zęby stają się z czasem brunatno-czarne i bardzo nieefektownie to wygląda.
Jesteśmy już spakowani, po południu wylatujemy do Bangkoku, tylko na jedną noc a jutro lecimy do Manili :-)

We arrived in Yangon by overnight bus from Bagan. Our first impressions were not favourable as we were both quite tired and it was early in the morning. The hotel is quite small, just one floor of an apartment building overlooking a small street market which seems to be open 24/7 and sells everything. Yangon is a large, smelly, dirty, busy but bustling with life city. There are dozens of small street markets, restaurants, tea/coffee shops and street food everywhere. The city has grown on us while we have been here and we managed to visit the main Pagoda (Shwedagon), the most revered religious place in Burma, also the National Museum, Chinatown, and a massive covered market built by the Brits during the colonial time. We have travelled everywhere by local bus which in itself is an adventure. The traffic here is horrendous and the poor pedestrian is bottom of the list and has to give way to everything even on the crossing, including: busses, trucks, taxis, bicycle-rikshas and even the lowly ciclists, they just will not stop for anything. Although in most parts of Asia we eat lots of street food, here in Burma you have to be very, very selective as the food sold by the street stalls and even the restaurants is generally cold and swimming in oil and you've no idea how long ago it was prepared. We've generally stuck to rice and noodle dishes which come hot and freshly cooked and we particularly like Shan noodles which are made from sticky rice. We have also found here in Yangon a south Indian type restaurant which serves thali type dishes. One of the strangest things we found here was the local method of atracting the waiters and tea-boys attention it is a sort of kissing noise that you would make to small children and cats and dogs at home.
The buildings in Yangon are a mixture of types and a tremendous amount of constraction work is going on. Lots of the old shophouse type buildings are in a process of beeng pulled down and replaced with multi storey concrete edifices. Unfortunatelly due to the climate lots of these quickly start to show damp patches and become mouldy aqnd discoloured. A lot of them have no lifts so the occupants hang strings from their windows and balconies with plastic bags, paper clips, baskets, etc. This saves the postmen, paperboys and other delivery people the necessity of climbing numerous flights of stairs to deliver their wares. Along most every street you will find clumps of dried grasses of some sort which are hung up by the locals to feed the city's birdlife.
One thing which we both islike intensly and which you find all over the country is the habit of chewing betel. For those who don't understand what this is – it is a small hard nut which comes from a type of palm, it is cut up into small pieces, wrapped in a green leaf with lime and some other ingredients and chewed by the young and old, men and women, monks and nuns. It stains the moth bright red and eventually rots the teeth away to blackened stumps. It also necesitates the constant spitting out great mouthfull of red suliva which you can see everywhere on the streets. They even provide plastic bags on the long distance busses for use by the people of this habit.
We are leaving today for an overnight in Bangkok before flying on to Manila (Philippines) tomorrow.


Ulice Rangunu / Streets of Rangoon
 










Najmniejsza apteka jaką widziałam / The smallest pharmacy I have seen


Sprzedawca betelu / Betel seller


Karmnik dla wróbelków / Bird feeders



Wszechobecne sznurki i linki / Lines and strings are everywhere


16 February 2013

świątynie w Bagan / Temples of Bagan


Dziś chciałabym dodać jeszcze jeden zaległy wpis, tym razem o Bagan dokąd udaliśmy się z Kalaw. Jest to niewielkie miasto nad brzegiem rzeki Irrawady, które słynie z ogromnej ilości świątyń zbudowanych tam ok. X – XIV wieku. Zasadniczo koniec tego królestwa przyszedł w XIII wieku wraz z najazdami Mongołów. Oryginalnie ponad 4000 obecnie istnieje jakieś 3000, część zrekonstruowana po wielkim trzęsieniu ziemi w 1975r. Świątynie rozrzucone są na dużym obszarze. Świątynie głównie zbudowane były z cegły, z zewnątrz niegdyś pokryte stiukami (niewielkie fragmenty zachowane do dziś) i malowane wewnątrz (też niewiele oryginalnych malowideł jest zachowanych).  Do dziś zachwycają ciągnące się po horyzont charakterystyczne kształty stup buddyjskich. My spędziliśmy dwa dni na zwiedzaniu tych najważniejszych, najpierw w Starym Bagan, gdzie można sobie zrobić pieszą wycieczkę po najważniejszych obiektach a kolejnego dnia zaprzęgiem konnym po dalszych okolicach. Wrażenie niesamowite! Ostatniego dnia wyszukaliśmy też pewną ciekawostkę w miasteczku – manufakturę jakby wytrawnych „powideł” z pewnego rodzaju fasoli. Ponoć Bagan to zagłębie tego produktu na całą Birmę. W wielkich wokach gotuje się fasolę, potem przeciera i przecier gotuje godzinami aż zgęstnieje do konsystencji naszego powidła. Tak uzyskany produkt się paczkuje i można go przechowywać parę miesięcy. Kupiliśmy kilka paczuszek do wypróbowania w domu. Podaje się je z olejem, cebulką, czosnkiem i chilli, jako jakby dodatek do głównych dań. Kupiliśmy też tenże specyfik w proszku by dodawać do curry ( mam nadzieję, że uda mi się w domu stworzyć kilka dań kuchni birmańskiej).

From Kalaw we took a bus to Bagan on the Irrawady river. This place is famous for its temples and stupas from the 10th to the 14th C which covers a vast area. Originally they were over 4000 with about 3000 remaining today. Large number were destroyed and some reconstructed after a massive earthquake in 1975. Bagan went into decline after the Mongol invasion in the 13th C. We explored Old Bagan first where you can visit most of the temples on foot. The second day we took a horse drawn cart to visit the more far flong areas. Most of the temples were constructed from bricks and mortar and covered in decorated stucco of which not much remains. Most of the larger temples were decorated inside with pained frescos and likewise little of this also remains. Everywhere you look as you travel around the area the vista is full of temples large and small. On the last day we found a bean curd factory quite famous in the area. Bagan is the center of this curd production and they supply the whole county's needs. It is quite a long process to produce the curd which involves boiling the beans continuously down to a very thick and glutenous paste. It is used as a side dish to many Burmese meals with added oil, chilli, onions and garlic. 

Rzeka Irrawady / Irrawady River


 Świątynie w Bagan / Temples of Bagan






Na obiad w Starym Bagan udaliśmy się do jednej z wegetariańskich restauracji. Zamówiliśmy curry z dyni i bakłażanów. Oba bardzo łagodne!/ We went for lunch in Old Bagan to one of the vegetarian restaurants and ordered two curries, one pumpkin and another eggplant. Both very mild!


A tak wygląda manufaktura słynnych "powideł" z fasoli / Production of the famous been curd


14 February 2013

Kalaw


Internet nie był ostatnio łaskawy i mam parę zaległych wpisów. Zacznę od początku.
Do Kalaw postanowiliśmy pojechać pociągiem. Przeszło trzygodzinna podróż kosztowała nas równo 1 USD :-) Do tego mój mężuś wynalazł na stacji kram z jedzeniem i miła pani zapakowała mu herbatę w torebkę :-)
Kalaw to małe miasteczko położone dosyć wysoko – jakieś 1500 m npm. Miasteczko ożywa co kilka dni wraz z targiem, który zajmuje kilka ulic w centrum. Niesamowicie malowniczy widok. Chodziliśmy po targu parę godzin nie mogąc nacieszyć oczu! W Kalaw można zrobić ciekawe spacery po okolicy, treki do dalej położonych wiosek czy w końcu parodniowy trek do jeziora Inle. My przyjęliśmy opcję relaksacyjną :-) Pogoda też bardzo przyjemna, słonecznie, w ciągu dnia ok. 20-25 C a nad ranem tylko 8-9 C. Spaliśmy pod kocem i kołderką :-) Znaleźliśmy też świetną nepalską restaurację, Hindusów i Nepalczyków sprowadzili Brytyjczycy, jako siłę roboczą przy budowie kolei i dróg i oczywiście wielu zostało.

We decided to travel to Kalaw by train. Amaizingly the 3,5 hrs journey in ordinary class cost exactly 1USD. A bonus for us was that we were able to get a cup of milk tea from a nearby foodstall. The tea was packed for us, complete with straw in a plastic bag.
Kalaw, another British colonial hill station, now mainly a center for trekking in the surrounding hills or to Inle Lake. Not a great deal to do in the town, but once again they do have a magic market once every 5 days. Very, very colourful with ladies from the hill tribes. The weather was very nice, pleasant during the day 20-25 C, nights were a bit chilly so we slept under a couple of blankets, fresh mornings with 8-9 C. It must be beautiful in the wet season when the fields and hills will be green. We found an exceptionally good Nepali reastaurnt run by descendants of those Nepalis that were brought to Kalaw, by the Brits, together with Indians to help build roads and railways in the area.

Zdjęcia z podróży pociągiem / photos from our train journey


Herbata w torebce na wynos / Take away "tea bag"


Kolorowy targ w Kalaw / Colourful market in Kalaw


Nasza pyszna nepalska kolacja / Our great Nepali dinner


6 February 2013

Jezioro Inle / Inle Lake


Parę dni temu przyjechaliśmy nad największe i najbardziej popularne jezioro w Birmie – Inle. Mieszkamy w niedużym miasteczku Nyaunshwe, gdzie zatrzymują się praktycznie wszyscy turyści. W centrum oczywiście znajduje się targ i w dzień targowy przepełniony jest ludnością nie tylko z miasteczka lecz i z okolicznych wiosek. Sporo jest mniejszości etnicznych i większość kobiet z górskich plemion nosi charakterystyczne stroje, kolorowe szale na głowie i barwne torby. To właśnie taką wełnianą torbę kupiłam sobie na pamiątkę z Birmy :-) W miasteczku nie brakuje hoteli, choć teraz jest szczyt sezonu i bywa że o pokój trudno. Wszędzie znaleźć można knajpki, gdzie spotykają się turyści. Nie mogę niestety powiedzieć, żeby kuchnia lokalna jakoś nas zachwyciła, choć mamy słabość do pysznej zupy z lokalnymi noodlami shan (z mąki ryżowej). Nie brak tu też świątyń, tak jak i w innych miejscach, mocno wyzłoconych i bogato zdobionych. Największą atrakcja są tu wycieczki łodzią po jeziorze Inle i na taką wycieczkę wybraliśmy się wczoraj. Wynajęliśmy łódź motorową tylko dla siebie i już o 7.30 rano wyruszyliśmy na jezioro. Wpierw po blisko dwugodzinnej podróży dopłynęliśmy do brzegu by móc zobaczyć słynny tutaj targ „pięciodniowy”. Odbywa się on rotacyjnie w pięciu wioskach, codziennie gdzie indziej. I dla mnie to był najbardziej zachwycający punkt dnia, bo targ był wielce oryginalny! Oczywiście nie uniknie się stoisk dla turystów z rozmaitymi suwenirami szczęśliwie ustawionymi wzdłuż głównej drogi prowadzącej do pagody. Cała reszta podzielona była na dwie części, po prawej handlarze drewna po lewej płody rolne i miejsca handlujące jedzeniem, w tym oczywiście noodlami :-) Wszędzie mnóstwo kolorowo ubranych kobiet z plemion górskich i stosunkowo niewielu turystów. Oczywiście też zrobiliśmy zakupy, owoce i smażone świeżo jakby pakory (zakąski). Odwiedziliśmy też bardzo malowniczą pagodę. Potem znów do łodzi, by poznać inne atrakcje – fascynujące pływające ogrody, gdzie lokalni rolnicy hodują fasolę, pomidory, cukinie itp. wszystko rośnie na pływających grządkach przedzielonych wąskimi kanałami po których poruszać się można jedynie wąskimi czółnami. Mijaliśmy olbrzymie wioski na wodzie, gdzie niezliczone ilości domostw zbudowanych jest na palach, włączając urzędy, sklepy, świątynie i szkoły. Zatrzymaliśmy się przy brzegu w paru wioskach by zwiedzić lokalne warsztaty, świątynie i by w końcu zjeść lunch. W końcu zmęczeni wróciliśmy późnym popołudniem z powrotem do Nyaunshwe mijając dziesiątki rybaków, w swoich charakterystycznych czółnach.

We arrived at Inle Lake, the largest lake in Burma and easily one of the most visited places by tourists. The town where we stay at the north end of the lake is called Nyaunshwe. It is a busy travellers center with dozens of guesthouses and hotels, loads of restaurants serving a variety of different foods. The lake is approximately 20 kms long and 10 kms wide. Yesterday we decided to take one of the local boats to visit the various attractions on and around the lake. We set off for the south end of the lake to visit one of the locations where the 5 day market takes place. This market changes locations round the lake in a 5 days' cicle. The market itself was very colourful and when we arrived quite early in the morning having set off at 7.30 there were not many tourists there at all. The market itself had a considerable mixture of ethnic groups from the local tribes. The women were dressed very colourfully in their native costiumes. The market was divided into two parts, one part was exclusively for selling wood, along the central path of the market leading to the very colourful pagoda were the stalls selling the usual tourist souvenirs and on the other side were the stalls selling fruit, veg, groceries and other items. There were also various food stalls where we tried some freshly made vegetable fritters (pakoras). Round the shores of the lake are a number of stilt house villages and floating gardens. The floating gardens are amazing, quite large and grow enormous quantities of tomatoes and other vegetables such as beans, courgettes and pumpkins. These are grown on floating raised beds with narrow waterways between them which allows the locals in small canoes to tend and pick the crops. We visited a number of workshops including blacksmith, boat builders, weavers, silversmith as well as pagodas. On the way back we saw a number of local fishermen with their distinctive and strange way of prepelling their canoes. All in all a fascinating day which we both thoroughly enjoyed.

Taką łodzią pływaliśmy / We had a boat like that for our trip


Widoki z naszej wycieczki / Views from our trip












Znaleźliśmy też kolejne miejsce z rewelacyjną zupą z lokalnymi noodlami / We found another place with fantastic Shan noodle soup!


5 February 2013

Hsipaw


Do Hipsaw wybraliśmy się pociągiem. Koleje birmańskie nie należą do najnowocześniejszych ani do najszybszych ale za to można pooglądać życie codzienne. Kolej jest tu wąskotorowa i jedynie jedne tory biegną w każdym kierunku, tak więc pociągi by się minąć muszą na siebie czekać na stacjach. Nie to żeby pociągów było jakoś wiele, na linii z Mandalay do Lashio jest jeden pociąg dziennie w każdą stronę, więc gdzieś pośrodku wymijają się. Pociąg też jedzie często dużo wolniej niż autobus, kołysze niemiłosiernie (tory nie są tu proste) i podrzuca tak, że można czuć się jak podczas jazdy konnej. Za to bilety są super tanie. Podróż z Pyin Oo Lwin do Hsipaw zajmuje ok 4 godziny autobusem lub 6 pociągiem, ale nas to nie odstraszyło. Zakupiliśmy bilet w klasie niższej (w wyższej nie było już miejsc przy oknie) co okazało się strzałem w dziesiątkę, gdyż w tym droższym wagonie siedzieli sami turyści a w tańszej klasie praktycznie sami Birmańczycy!. Wagon wyładowany był po brzegi płodami rolnymi – koszami pomidorów, wielkimi paczkami różnych sałat i liści i wszelakim innym dobrem. Mieliśmy miejsca numerowane i choć ławki były twarde to miejsca było dosyć. Co chwilę kręcili się po pociągu sprzedawcy wszystkiego, od lokalnego alkoholu, przez zakąski po lokalne jakby małe cygara (zarówno picie jak i palenie w wagonach jest dozwolone). Na stacjach wsiadali handlarze z bardziej treściwym pokarmem – makaronami, smażonymi na głębokim tłuszczu zakąskami itp. Zasadniczo trudno się było nudzić. Momentem kulminacyjnym był bardzo powolny przejazd przez bardzo wysoki wiadukt, pod którym w dole widać było stary, dużo niższy wiadukt z czasów kolonialnych, kiedy to poprowadzono tą linię kolejową. Szczęśliwie dojechaliśmy do Hsipaw i zakwaterowawszy się w świetnym hoteliku wyruszyliśmy na spacer po mieście. Hsipaw nie jest duże, ruch uliczny też stosunkowo niewielki, pośrodku oczywiście duży targ. Znaleźliśmy bez trudu najbardziej popularną restaurację Mr.Food, prowadzoną przez Chińczyka, gdzie można też tanio napić się lokalnego piwa. Postanowiliśmy zatrzymać się na 3 noce i zaplanowałam nasze kolejne dwa dni. Pierwszego dnia rano udaliśmy się na spacer po mieście, nie ominęliśmy oczywiście targu! W Hsipaw można znaleźć ciekawe warsztaty, świątynie, popatrzeć na leniwie płynącą rzekę. Po południu wybraliśmy się na spacer do pobliskiej wioski, niesamowicie malownicze miejsce ze starymi i nowszymi świątyniami, małymi manufakturami no i oczywiście z oryginalnymi drewnianymi/bambusowymi domami. Wypiliśmy po drodze kawę u Mrs. Popcorn w jej ogrodzie. Drugiego dnia udaliśmy się na zorganizowany spacer z lokalnym przewodnikiem po okolicznych wioskach. Niesamowicie ciekawe, wstąpiliśmy do świątyń, do żeńskiego klasztoru (mniszki buddyjskie ubierają się w Birmie na różowo, podobnie jak mnisi golą głowy i chodzą z miskami żebraczymi po jałmużnę), zaglądnęliśmy do lokalnych manufaktur i zagród. Po południu udaliśmy się do pobliskiego Pałacu Shan – w zasadzie jest to jakby większa posiadłość, zbudowana z początku XX wieku w stylu europejskim, należała ona do ostatniego księcia Shan. Książąt plemienia Shan było wielu, cały stan (obecnie nazywany też Shan) dzielił się między przeszło 30 książąt, którzy władali swoimi terytoriami aż do utworzenia federacji, kiedy to wszystkich zaaresztowano, po kilku latach więzienia wypuszczono, lecz tego akurat księcia spotkał tragiczny los, gdyż został zamordowany w więzieniu przez reżim. Obecnie w Pałacu mieszka jego bratanek z żoną i wnukiem. Po samym pałacu spacerować nie można, jednak sama Księżniczka (starsza już pani, żona ostatniego bratanka) zaprasza odwiedzających do jednego z pomieszczeń i płynną angielszczyzną opowiada historię rodu.
No cóż, muszę powiedzieć, że z żalem wyjeżdżaliśmy z Hsipaw, z pewnością będzie to jedno z najmilej wspominanych miejsc z naszej podróży po Birmie.

Podstawa naszej diety - zupa z noodlami Shan / The basis of our diet - Shan noodle soup



We decided to travel to Hsipaw by train. This in itself was quite an adventure as the trains and track have seen little or no investment since the regime took over. It is mostly narrow gauge single track so the up-train has to wait in the station for the down-train to pass before you continue the journey. We travelled ordinary class (the cheapest) but for us the most interesting. Hardly any tourists, mainly locals and loads and loads of produce such as baskets of tomatoes, salads, cabbages etc... You have vendors selling everything you can think of, from local alkohol (rum and whiskey) cheroots and snacks. At the station other vendors arrive selling hot noodles, rice and fried snacks. One of the interesting parts of the journey was the slow passage across a bridge over a very deep gorge. Looking down you could see the remains of the old colonial railway buit by the British many years ago. All in all a very interesting and although bumpy at times, relaxing journey.
Hsipaw is a nice little town and we stayed at a good hotel where most of the tourists finish up. They have a big market in the center which we both found very interesting. We also found a good eating place, Mr. Food which sold local beer on draught. We decided to spend two full days there. The next day we decided to explore the local area. We had a good walk around the town, for lunch we had shan noodles from a street vendor and in the afternoon we explored a nearby village. Very interesting as we found a number of cottage industries such as shoe makers using old vehicle tires for their materials, also another littlework shop making rubber buckets and bowls from the same materials. We also found girls making dried mustard greens which they package and sell for sweet and sour soup, also girls making a cabbage stalk type of fermented pickle. It seems nothing is wasted in Burma. Oon our last day in Hsipaw we went on a guided 4/5 hour walk with a local Shan guide. This was also very, very interesting as once again we visited a number of villages with cottage industries and the guide also explained the building process for the bamboo houses. The area grows an anormous quantity of water melons, most of which are exported to China. In the afternoon we visited the Palace of the last Shan Prince. Shan state used to be divided into a number of regions each with its own prince. All thses princes on the take over by the regime were arrested and jailed. They were released some 5-6 years later with the exception of the prince from Hsipaw who was murdered by the regime. His wife, originally an Autrian national is still alive and lives in America. The nephew of the prince and his wife and grandson still live in the palace, which was built in the early 20 C more in the style of an English country house. You can visit but not see all of the palace apart from one room which contains many photographs of the various princes up to the last one. The grandmother who is still in the residence explains the history of the family todate.
Hsipaw to us will be undoubtedly on of the highlights of the journey so far and once again it is down to the friendliness and kindness of the local people.

 Widoki z naszej podróży pociągiem / Views from our train journey




Bułeczki na parze / Steam buns



Drobny handel obwźny / Small local vendors


Widoki z Hsipaw i okolic / Views from Hsipaw and villages around














Lokalne manufaktury / Local cottage industry






Buddyjskie mniszki / Buddhist nuns



Pałac Shan / Shan Palace