29 January 2013

Jesteśmy w górach / We are in a hill station


W niedzielę rano wsiedliśmy ponownie do „shared” taxi (taksówkę dzieliliśmy tym razem z miłym małżeństwem z Austrii) i udaliśmy się do Pyin Oo Lwin, miasteczka położonego w górach, około 2 godziny jazdy od Mandalay. Miasteczko to założyli w końcu XIX wieku Brytyjczycy, by móc odpocząć od spiekoty Mandalay podczas pory gorącej. I rzeczywiście jest tu nieco chłodniej, temperatura w południe sięga tak na moje oko 25 C, noce za to zimne. Ponieważ panuje tu teraz zima, okoliczna ludność cały dzień chodzi w kurtkach, ciepłych swetrach, czapkach i innych szalach, podczas gdy my paradujemy w szortach i podkoszulkach, bo dla nas to bardziej majowa aura :-) Samo miasteczko nie ma wielkich atrakcji historycznych. Postanowiliśmy zatrzymać się tu na dwa dni, żeby odpocząć od zgiełku wielkiego miasta. W samym centrum znajduje się bardzo duży targ, którego większą część zajmują stoiska sprzedające wszystko, od ubrań, po spinacze do bielizny, a z tyłu jest targ z jedzeniem. Można tu kupić wszystko, warzywa, owoce, mięso i ryby oraz przyprawy i pikle. Późnym popołudniem na ulicy obok rozkłada się targ nocny, zasadniczo składający się z kramów sprzedających jedzenie. Niespodziewanie dużo jest tu różnych kafejek i herbaciarni, wydaje się, że to główna rozrywka tutejszej ludności. Od rana stoliki są zajęte i my też oczywiście nie odmawiamy sobie przyjemności napicia się słodkiej herbaty z mlekiem podczas naszych spacerów. Jest tu też sporo restauracji oferujących bardzo mieszane menu, co zasadniczo odzwierciedla tutejszą mieszankę narodowościową. Ciekawostką jest tu cena alkoholu. Piwo w taniej restauracyjce kosztuje ok 1500 K (niecałe 2 dolary) a butelka 0,7 lokalnego rumu w sklepie kosztuje 1000 K (litr wody mineralnej 200-300 K) Rumu skosztowaliśmy i okazał się zupełnie dobry :-)
Wczoraj udaliśmy się na długi spacer do tutejszego Ogrodu Botanicznego, również założonego przez Brytyjczyków, pięknie utrzymanego do dnia dzisiejszego. Ogród ten to zasadniczo olbrzymi park podzielony na różne sekcje z kilkoma niedużymi jeziorkami, osobnym ogrodem orchidei i ptaszarnią. Spędziliśmy parę godzin spacerując alejkami by w końcu wrócić do naszego hotelu tradycyjnym tutejszym zaprzęgiem konnym. Koniki są malutkie ale też ciągną miniaturowe dorożki, w których wygodnie mieszczą się jedynie dwie osoby. Wieczorem poszliśmy do okolicznej restauracji odkrytej przez zaprzyjaźnioną parę z Austrii i okazało się, że nie tylko miejsce jest bardzo przyjemne i jedzenie smaczne ale też jest internet bezprzewodowy, który działa bez zarzutu!!!
Stąd dziś dwa wpisy na blogu, jeden stąd i wcześniejszy z Mandalay :-)


We travelled to Pyin Oo Lwin once again by shared taxi which this time we shared witha very pleasant couple from Austria. The journey takes about two hours and is quite nice although it is dry and dusty. The town was started by the Colonial British in the 19 C as a hill station so they could escape from the heat and busstle of Mandalay. There are not many attractions in the town but it is pleasant to walk around. It has a large market selling everything from clothing, pots and pans etc. It also has a large produce market selling everything, vegetable, friut, meat, fish spices and pickles. There is also a night market with numerous different food stalls. As the town is in the hills and it is the winter season here it is strange to see the locals walking round in jackets, fleeces and wooly hats. Whereas we are still in shors and T-shirts as the temperature is about 23-25 C but in the evening we must also don long trousers and fleeces as it becomes quite chilly. Yesterday we went to the Botanical Gardens, this was also started by the British over 100 years ago. It has really been very well kept and there are beautiful flower beds, lakes, orchid garden, bamboo forest, elevated walkway and a wal-in aviary. After spending most of the day in the Gardens we decided to take a local „gari”, which is a horse drawn small cart also from colonial days.
There are a number of quite nice restaurants and coffee and tea shops which seem very, very popular with the locals. We have also indulged ourselves a few times. The beer here is quite good and comparatively cheap at 1500 K (not much over 1 GBP). Remarkably the local rum, which we tried and found to be very good, is even cheaper at about 70p for 0.7 l bottle (from the shop). Water costs only slightly less. We found that local restaurants serve tasty food which reflects the ethnic mix of the people here. The one near our hotel also has a free WiFi which actually works well so we hope to be able to post on my blog today.

Widoki z miasteczka / Views from the town


I centra ogrodnicze / And small garden centers


Lokalny środek transportu / Local transport


Bardzo smaczne piwo / Very tasty beer



Rosnie tu dużo owoców z ktrórych produkuje się dżemy i wino / They grow a lot of fruit here which is turned into jams and wine


Widoki miasteczka i targu / Views of the town and the market



Wszędzie można tu kupić słodką herbatę z mlekiem / Everywhere you can get here sweet tea with milk


Wieści z Mandalay / News from Mandalay


Przygotowuję ten wpis w nadziei, że internet będzie łaskawszy :-)
Zacznę od początku. Z Bangkoku przylecieliśmy do Mandalay tanią linią Air Asia. Po przylocie wsiedliśmy razem do „dzielonej” taksówki do centrum. W Birmie jest instytucja „shared taxi”, którą jadą 3-4 osoby, co obniża znacznie koszty transportu, o który często jest dosyć trudno. Taksówki nie są już tak tanie jak kiedyś, w zasadzie ich cena jest zbliżona do naszej. Znalezienie odpowiedniego hotelu w Mandalay okazało się trudniejsze niż się spodziewałam. Na szczęście było południe i choć nie udało nam się dostać pokoju tam gdzie chcieliśmy to w końcu zrzuciliśmy nasze bety w hotelu za rogiem i od razu udaliśmy się na rekonesans po okolicy. Moje pierwsze skojarzenia były z Indiami – podobny hałas, kurz (pora sucha +30 C i zero deszczu), trochę brudu, i generalnie chaos. Nasze kroki skierowaliśmy do najbliższej restauracyjki, gdzie zamówiliśmy oczywiście piwo Myanmar, bardzo zresztą smaczne. Zarezerwowaliśmy też pokój w pobliskim hotelu od następnego dnia (tańszy i lepszy). Zwiedziliśmy też targ, kupiliśmy od przemiłych dziewczyn lokalne słodkości i zaczęliśmy planować nasze zwiedzanie. W Mandalay jest kilka atrakcji, w centrum miasta znajduje się olbrzymi fort otoczony murami i fosą a w jego centrum zrekonstruowano Pałac Królewski (ogromna część miasta wraz z fortem została doszczętnie zniszczona przez bombardowania w czasie drugiej wojny). Pałac jest jedynym miejscem w Forcie gdzie wolno wejść turystom, resztę zajmuje wojsko. W Mandalay jest też wiele bardzo ciekawych buddyjskich świątyń, również w większości zrekonstruowanych. Tak więc kolejnego dnia po śniadaniu przenieśliśmy bety do naszego hotelu docelowego i wyruszyliśmy na zwiedzanie. Złapaliśmy na rogu tak zwany „pick-up” czyli auto właśnie typu pick-up, gdzie z tyłu zamontowano ławki i ten rodzaj transportu jest najtańszy i najwygodniejszy w obrębie miasta. Wpierw Pałac by potem udać się do okolicznych świątyń. Turystów mało, bo choć Birma otwiera się na świat, to nadal jest to teren z turystycznego punktu widzenia dziewiczy. Infrastruktura z oczywistych względów rozwija się bardzo powoli i na razie ceny idą dramatycznie w górę z roku na rok. Mając nauczkę pierwszego dnia, gdy to z trudem znaleźliśmy odpowiedni hotel (czytaj: niezbyt drogi), postanowiliśmy zaplanować nieco naszą podróż i już drugiego dnia zarezerwowałam noclegi na tydzień do przodu oraz transport.
Kolejnego dnia udaliśmy się na wycieczkę na obrzeża miasta do Amarapury, dawniejszej stolicy (to stamtąd jeden z władców przeniósł się do nowo powstałego Mandalay). Ponownie złapaliśmy pick-up-a i życzliwi ludzie wysadzili nas gdzie trzeba. Przeszliśmy przez bardzo malowniczy targ i potem miasteczko, by dojść do naszego celu czyli słynnego tekowego mostu ponad jeziorem. To jedna z ikon Birmy i jedno z najczęściej fotografowanych miejsc. Oczywiście teraz jest pora sucha (pada tutaj jedynie od czerwca do września gdy jest monsun) więc i poziom wody w jeziorze jest niski, niemniej jednak i tak most/kładka robi wielkie wrażenie – ciągnie się na długości 1,2 km i łączy oba brzegi rozległego jeziora. Kolejnego dnia spotkaliśmy się z poznaną przez nas podczas lotu Wendy (młodą Birmanką z Mandalay) i ta zabrała nas samochodem na wzgórze Mandalay – na szczycie którego znajduję się świątynia i roztacza się stamtąd przepiękny widok na całą okolicę. Nie ukrywam bardzo się cieszyliśmy, że mogliśmy tam pojechać, bo w przeciwnym razie czekałaby nas blisko godzinna wspinaczka na bosaka po schodach do świątyni.
W niedzielę rano opuściliśmy Mandalay i udaliśmy się do Pyin Oo Lwin.

We flew from Bangkok to Mandalay by Air Asia. On arrival we took a shared taxi to the town center. It was not easy to find the hotel, our firs choice was fully booked but fortunately we found another one round the corner. We dumped our bags and went for a beer and a noodler soup and then we had a quick stroll round the area. The citry was much like many others we have seen on our recent travels – noisy, dusty, quite crowded and dirty. However the people are very friendly, always seem to be smiling and helpful. The next day we moved to the hotel we originally planned to stay. We then set off on our first real sightseeing. We took a shared pick-up which is the cheapest and most convenient to travel around the town as taxis can be as expensive as back home in Poland. Our destination was the Royal Palace inside the moated Fort. The Palace like most of the city was destroyed during WWII and then reconstructed. The whole complex covers a huge area. The only part tourists are allowed to visit is the Palace area at the center of the complex, the rest being out of bounds as it is now occupied by the military. From there we visited two quite famous temples, the wooden one is original with the most beautiful carvings. The next day we again took a shared taxi to visit the famous teak bridge in Amarapura, one of the previous Burmese capitals. This is one of the most visited and photographed sights in Burma. The bridge is 1,2 km long and links both sides of a huge lake. Next day we were collected from our hotel by Wendy, a young lady we met in Bangkok airport, who was returning to Mandalay. She took us to another famous sight, Mandalay Hill. This was really helpful otherwise we would have had to climb hundreds of steps to the top of the Hill barefoot to visit the temple and admire the views of the surrounding area. Sunday morning we left Mandalay for Pyin Oo Lwin.

Pałac Królewski / The Royal Palace



Pagody w Mandalay / Mandalay Pagodas






Wzgórze mandalay / Mandalay Hill



targ w Mandalay / Mandalay Market


Most z drzewa tekowego w Amarapurze / Teak wood bridge in Amarapura


Amarapura (miasteczko, świątynie i targ) / Amarapura (town, temples and market)




Zupa z noodlami jest tu bardzo popularna / Noodle soup is very popular here


Nabardziej popularny środek transportu - pick-up / Local pick-up


25 January 2013

Dojechalismy do Mandalay - We arrived in Mandalay

Dzis niestety tylko krotki wpis. Dojechalismy do Birmy i jak sie spodziewalam z internetem nie jest tutaj latwo. Nie tylko trudno trafic ale i bardzo, bardzo powoli chodzi. Nie wiem kiedy uda mi sie trafic na miejsce skad bede mogla cos wiecej napisac i wrzucic jakies zdjecia, lecz w najblizszych tygodniach podrozy bede przygotowywac wpisy i jak tylko trafie na dogodne miejsce to wrzuce wszystko za jednym razem.
Tak wiec sila wyzsza, technika, a raczej jej brak mnie pokonala!
Pozdrawiam wszystkich!

We arrived in Burma, but as we were expecting, internet is not easily available and very, very slow. We are going to prepare our posts for the blog as we travel and when we get a chance we will download them to the blog.
Till then...

22 January 2013

Niedzielny targ w Chiang Mai / Sunday Walking Market in Chiang Mai


To już mój ostatni wpis z Tajlandii, przyjechaliśmy dziś nocnym pociągiem do Bangkoku i jutro lecimy do Mandalay w Birmie, gdzie zaczniemy nowy etap naszej włóczęgi. Do Tajlandii oczywiście jeszcze wrócimy na samym końcu naszej podróży :-) W Birmie spędzimy cztery tygodnie, to sporo czasu i mam nadzieję, że będziemy mogli bez pośpiechu poznawać ten nowy dla nas kraj. Zanim opuścimy Tajlandię chciałabym jeszcze wspomnieć na blogu o bardzo fajnym, cotygodniowym niedzielnym targu w Chiang Mai, na który wybraliśmy się dwa dni temu. Już wczesnym popołudniem w każdą niedzielę władze miasta zamykają dla ruchu większą częśc głównej ulicy starego miasta i zaczynają pojawiać się stragany ze wszystkim co można sobie wyobrazić, od podkoszulków, lokalnego rękodzieła, przez sztuczną biżuterię, obrazki, najróżniejsze gadżety i suweniry. Jest bardzo kolorowo i już od 17.00 zaczynają napływać fale turystów. Pomiędzy pamiątkami są oczywiście stragany z najróżniejszymi snackami – kiełbaski, naleśniki, słodkości, świeże i kandyzowane owoce, soki itp. Na samym środku targu rozłożone są rzędami stanowiska gdzie dziesiątki masażystów zachęca do skorzystania z klasycznego tajskiego masażu. Wzdłuż ulicy znajdują się też kompleksy świątynne i na ich terenie rozkładają się straganiarze z właściwym jedzeniem, są też proste stoliki przy których można usiąść i zjeść różne smakowitości. A jest w czym wybierać! Wokół kuszą różne grillowane szaszłyki – z mięsa (satay-e), owoców morza, grzybków, jajek i wielu innych produktów, obok zupy, curry z ryżem, makarony czy sałatki. Są też tempury, lokalne specjały z rejonu Chiang Mai, różne chińskie przysmaki, modne sushi i nawet indyjskie curry. Jest niesamowicie kolorowo, wszystko nęci zapachami i do tego jest bardzo tanie. Popróbowaliśmy sporo rzeczy, podobnie jak dwa lata temu (wtedy też pisałam o tym targu na blogu). Będzie co wspominać! 
A dziś po przyjeździe do Bangkoku, zostawiliśmy bety w hotelu i udaliśmy się na śniadanie i zwiedzanie ciekawego muzeum - domu Jima Thompsona. Był on  Amerykaninem, urodzonym w 1906 r i podczas służby w czasie drugiejyświatowej znalazł się w Tajlandii. Zakochał się w tym kraju, powrócił tu i postanowił odrodzić praktycznie wymarłą tradycję jedwabniczą. Rozpowszechnił też tajski jedwab po całym świecie. Był architektem i na zakupionej w Bangkoku ziemi zbudował sobie piękny tradycyjny tekowy dom, a że był koneserem sztuki azjatyckiej, dom mieści dziś muzeum z fascynującymi eksponatami. Jim Thompson niespodziewanie zniknął w 1967 podczas wycieczki w Cameron Highlands w Malezji i tajemnica jego zniknięcia nigdy nie została rozwiązana. Jego dom to przepiękne i bardzo ciekawe miejsce. Popołudniu postanowiliśmy poodpoczywać na basenie a wieczorem wybieramy się na spacer po okolicy.

This will be our last post from Thailand on this part of our journey. Tomorrow we fly to Mandalay in Myanmar (Burma). We are spending four weeks there and hope to see all the places of interest but at a leisurely pace. Before we leave Thailand I would like to write about Chiang Mai's famous Sunday Walking Market. The local authorities from early afternoon close the main thoroughfare to all traffic, you are not even allowed to smoke on the street during the time of the market. Before the opening of the market at 17.00 the stall holders start to erect their tables and set up their stalls. Along one street there are literally dozens of massage couches where tourists and locals are encouraged to try the various Thai massages. You can buy virtually everything on the market, from leather goods, textiles, ceramics, paintings, all sorts of souvenirs and gadgets, snacks, fruit of all sorts, the list is endless. It is very, very colourful and if like us you arrive early, you miss the crowds of tourists. Along this thoroughfare there are a number of temple complexes and within the grounds this is where you will find most of the food. Once again the list is endless, from Thai fried rice, noodles, grilled meat, fish, seafood, mushrooms etc... You will also find Chinese wantons, buns, steamed rolls, Japanese sushi and Indian snacks and curries. The aroma is almost overpowering and as we did when we were here two years ago we tried to sample as much as we could. 
We arrived early this morning in Bangkok having traveled by overnight train, I was really impressed. It was clean and tidy with all the facilities you needed and you could get food and drinks as and when you wanted them. We left our luggage at the hotel and went for breakfast at a local soup stall and then visited the Jim Thompson Museum. Jim Thompson was an American born in 1906. He served in the OSS during WWII and finished up in Thailand in 1945. He fell in love with the country and returned after his discharge and discovered that the ancient art of silk weaving had almost disappeared. He decided to try and resurrect it which he did with great success. By profession he was an architect and he bought a piece of land near one of the canals in Bangkok. On this land he collected a number of old style Thai wooden houses which he had dismantled and rebuilt. This complex of houses is now a museum containing many priceless item from Thai culture. He disappeared in 1967 whilst on holiday in the Cameron Highlands in Malaysia and his body was never discovered.
This afternoon we relax by the hotel pool and this evening we plan to have a slow walk around the area, some food and an early night as we fly early tomorrow.









Dom Jima Thompsona w Bangkoku / Jim Thompson House in Bankok


20 January 2013

lekcje kuchni Tajskiej / Thai cooking classes


Jak obiecałam, dziś na blogu relacja z naszej wczorajszej szkoły gotowania. Zacznę od tego, że było fantastycznie! Na tą szkołę trafiliśmy z rekomendacji, kiedy trzy dni temu poznaliśmy przy piwie parę z Kanady, która bardzo sobie chwaliła dzień spędzony poza miastem na gotowaniu. Bez zastanawiania się zadzwoniłam do May, która otworzyła i prowadzi Thai Secret Cooking School i zapisałam nas na sobotę (wczoraj). May przyjechała po nas do hotelu o 8.30 i wyruszyliśmy za miasto. Po drodze dostaliśmy listę dań w 6 kategoriach (zakąski, stir-fried, zupy, pasty curry, curry i deser), w każdej pięc propozycji i wybraliśmy po jednym daniu, każde z nas coś innego. Po drodze zatrzymaliśmy się na lokalnym targu, gdzie May opowiedziała nam o ziołach i składnikach, zakupiła też część niezbędnych produktów i pojechaliśmy do jej domu, na wieś. May najpierw oprowadziła nas po swoim ogrodzie, gdzie rosną różne warzywa i zioła, zebraliśmy tajskie balkłażanki, listki tajskiej mięty i bazylii, fasolę i kolendrę, taką jaką my znamy i lokalną o długich listkach.

As promised the update from our cookery course. First I must explain how we found out about the course. We stopped for a pint on Thursday evening and were fortunate to sit next to a Canadian couple. We got talking and they explained how much they'd enjoyed a cookery course that they had done recently. I phoned May, the lady who runs the course in the Thai Secret Cooking School and booked us in for Saturday. May picked us up at our hotel at 8.30 and off we went. She gave us each a list of dishes in six categories (starter, soup, stir-fry, curry paste, curry and desert). We each had to choose a different dish from each category. On the way we stopped at a local market. Here May explained and described local herbs, fruit, vegetables, mushrooms etc... She bought a number of items which we would later use in our cooking class. On arrival at her house the first thing we did was to visit her garden where we picked aubergines, long beans, lettuce, and variuos herbs we would also use in the dishes we were about to cook.


Nadszedł czas by zabrać się do pracy! 
W "szkole" May ma przygotowane 10 stanowisk dla uczniów, każde wyposażone w stól, deskę do krojenia, duży, ostry nóż, łyżki i szpatułki do mieszania, palnik, dwa woki i rondelek no i podstawowe składniki. Byliśmy wczoraj jej jedynymi studentami :-) Dostaliśmy też po faruszku :-)

It was now time to start our class. May's school consists of ten work stations, each with two woks, a saucepan, chopping board, cleaver, spoons and spatulas, a gas burner, some basic ingredients and the unique Thai Secret Cooking School apron. Luckily we were the only students so we had May's undivided attention.


Nasz dzień rozpoczęliśmy od zup. Ja wybrałam najbardziej klasyczną tajską zupę "tom yum" z krewetkami, a mój mąż zupę z kurczakiem na mleczku kokosowym (którą przygotowałam w domu kilka miesięcy temu i nie muszę dodawać, że ta wyszła o niebo lepiej!). May przygotowała nam składniki, które następnie kroiliśmy według instrukcji. W tajskiej kuchni podobnie jak i w chińskiej, wszystko trzeba mieć przygotowane zawczasu, bo sam proces gotowania zajmuje dosłownie kilka minut. Obydwoje pod czujnym okiem naszej instruktorki przygotowaliśmy po porcji zupy. Smakami dominującymi są kwaśny, słodki i ostry. Praktycznie nieodłącznymi składnikami są cebula, szalotka, trawka cytrynowa, korzeń galangalu, listki limonki kaffir, tajska pasta z chilli no i oczywiście świeże chilli i listki (najczęsciej tajskiej bazylii). My gotowaliśmy średno ostre jedzenie ale jak spróbowałam zupę, którą May przygotowała dla siebie, od razu poczułam "palącą" różnicę :-)

We started our class cooking traditional Thai soups, mine was "Tom Yum" with shrimps and Pete's was chicken in coconut cream. May gave us all the ingredients which we then had to prepare under her watchful eye. It should be noted that all the ingredients must be prepared before you start cooking as some of the items only take seconds to cook. Most Thai food is based around sweet, sour, salty and spicy and the balance between those flavours. The basic ingredients for Thai soups are onion, shallots, lemon grass, galangal root, kaffir lime leaves, Thai chilli paste, fresh chillies and of course herbs (most often Thai basil). We opted for medium spicy but when we tasted May's soup that she made for herself, we realized just how hot Thai people like their food.


Posileni zupą zabraliśmy się za dwa następne dania - stir-fry - ja gotowałam tradycyjne tajskie "Pad Thai" (noodle z kurczakiem i dodatkami), a mój mężuś smażonego kurczaka z orzechami nerkowca. Ponownie najpierw przygotowaliśmy wszystko, by potem szybko usmażyć w woku. Tu ma oczywiście znaczenie kolejność według której dodaje się do woka poszczególne, co jest związane z wielkością na jaką kroi się warzywa i mięso (owoce morza). Warzywa muszą być chrupiące, a mięso ugotowane. W przypadku owoców morza dodaje się je praktycznie na sam koniec, bo gotowanie ich zajmuje dosłownie 10-20 sekund. Nie łatwo jest smażyć makaron, by nie zbił się a zlepioną kulę. Tajki mają technikę jakby roztrzepywania makaronu podczas jego mieszania w woku. Podobnie z jajkiem, nie chcemy mieć jajecznicy tylko jakby strzępki usmażonego jajka, które połączy się potem z makaronem i pozostałymi dodatkami.

After we'd eaten the soup we started on stir-fry dishes. I chose classic "Pad Thai" (noodles fried with chicken and veg) and Pete did fried chicken with cashew nuts. It is important to understand that when the dish is completed the vegetables should still be crunchy and have a bite and the meat (chicken or sea food) should be tender and not overcooked. It is therefore very important that the items are added to the wok in a particular order to achieve the perfect dish. As some take only a few seconds to cook such as sea food and other ingredients take longer. It takes a lot of practice to ensure that the noodles stay separate while frying and not become a sticky ball. The same with the egg, it must not become like an omelet or scramble eggs but must remain in small pieces that blend in with the other ingredients. This initially is difficult to achieve, but as we were the only people in the class May was able to give us her individual attention.


Równocześnie przygotowywaliśmy po przystawce - ja spring rolle smażone na głębokim tłuszczu, a Pete zrobił kolejną klasykę, czyli sałatkę z zielonej papayi. Spring rolle zasadniczo dzielą się na dwa rodzaje, te smażone (do ich wykonania używa się płatków ciasta z mąki pszennej - coś jak ciasto filo) oraz takie które je się świeże, i te owija się w namoczony wcześniej papier ryżowy (są jakby przeźroczyste). Najpierw przygotowałam nadzienie z warzyw, tofu oraz cieniutkiego makaronu ryżowego, potem zawijałam farsz w ciasto (wcale nie jest to takie łatwe wbrew pozorom) i na koniec smażyłam na rozgrzanym oleju. Pete w specjalnym głębokim drewnianym moździerzu przygotował sałatkę z papaji, zaczynając oczywiście od przypraw i sosu by potem dodać papaję, fasolę, pomidory i inne dodatki i już tylko delikatnie ubijając wymieszać wszystko dokładnie (zdjęcie sałatki na samej górze wpisu). Sałatka z zielonej papayi ma bardzo świeży, kwaśny smak, oczywiście jest bardzo aromatyczna i piekielnie ostra!

We then had to prepare the starers, in my case deep fried spring rolls, and Pete's green papaya salad. There are two types of spring rolls deep-fried and fresh. The one I made was a wheat based filled pancake. The fresh ones are made with sheets of rice paper. I first made the filling consisting of very fine rice noodles, tofu, bean sprouts and vegetables. Then I had to make the rolls which is not as easy as it looked when May demonstrated how to do it. Then I deep-fried them till they were crisp and golden brown. Meanwhile Pete made his salad (the photo at the top of this entry) using a large wooden mortar and pestle. First into the mortar were chillis and garlic and then the sauces, juices and sugar folowed by finely shredded papaya and carrots, tomato slices and fresh green long beans. This was gently mixed and tasted. The salad has a very fresh, citrusy aromatic flavor but is very, very hot.


Tak przygotowane dania zanieśliśmy na taras, gdzie delektowaliśmy się  jedzeniem w otoczeniu pól ryżowych.

The dishes we prepared (spring rolls, salad, stir-fires) we then took to a table that had been prepared for us on the upstairs tarrace with beautiful views overlooking the paddy fields


Po lunchu przyszła kolej na kolejne trzy zadania. Zaczęliśmy od przygotowywania świeżych past curry - zielonej i czerwonej. I znów przygotowaliśmy składniki by tym razem w solidnym kamiennym moździerzu ubijać wszystko do uzyskania gładkiej konsystencji. Tak przygotowana pasta była bazą do curry które później gotowaliśmy, ja gotowałam zielone curry z kurczakiem a Pete czerwone. Oba na mleczku kokosowym. I znów ważna jest kolejność dodawania składników tak by wszystko było ugotowane równocześnie. Nie powinno się też natarczywie mieszać by warzywa nie rozpadły się na kawałki (np. kawałki bakłażana).Curry takie ma słodko-ostry smak i jest oczywiście bardzo aromatyczne! Podaje się je ze świeżo ugotowanym ryżej jaśminowym.

After lunch we started the preparation for the remaining dishes. This time we had to prepare our own curry paste. I was making a green one and Pete a red one. It is important that all the ingredients are pounded together very very well. For this we used a heave stone mortar and pestle. It takes quite a time to blend all the ingredients together and can be quite tiring. This paste was then used as a base for the curries which we were to make next. I made green curry with chicken and Pete made a red one. Once again it is important that the various vegetables and main ingredients (chicken) is cooked in the right order otherwise some veg will be cooked to a pulp and will spoil the whole dish. It is also important that you don't over-stir the dish because this can also break up some vegetables which should still be crunchy and intact when the dish is completed. Both dishes contained coconut milk and were quite spicy but sweet and aromatic. Normally they are served with jasmin rice.


Na koniec został do przygotowania deser. Postanowiłam zrobić moje ulubione smażone banany w cieście a mężuś ugotował dynię w mleczku kokosowym. Banany kroi się na grube plastry, obtacza delikatnie w gęstym cieście na bazie mąki ryżowej, pszennej, mleczka kokosowego i cukru palmowego i smażone na oleju. Dynię (można użyć słodkiego ziemniaka) po obgotowaniu na pół-twardo w wodzie, gotuje się następnie w słodkim mleczku kokosowym.

The last of our dishes were the deserts. I chose to make one of my favorites deep fried bananas in batter, and Pete chose pumpkin cooked in coconut milk. The bananas were sliced quite thickly and coated in a batter made from rice flour, wheat flour, coconut milk and palm sugar. I then deep-fried in oil till crisp and light brown. The pumpkin was blanched in plain water for a few minutes only then strained and cooked till tender in sweet coconut milk.


Tak przygotowany obiad zjedliśmy na tarasie. May ugotowała też dla nas tajskie grzyby z jajkiem i omlet z bardzo dziwnymi listkami (poniżej).
Na koniec serdecznie polecam szkołę May, my spędziliśmy fantastyczny dzień w pięknym miejscu i oczywiście zyskaliśmy cenne doświadczenie, które mam nadzieję po powrocie wykorzystać. Na pożegnanie dostaliśmy dyplomy ukończenia kursu i małe książeczki kucharskie z wszystkimi przepisami. Przed powrotem do Polski, mam już zaplanowane zakupy na targu w Bangkoku i mam nadzieję, że uda mi się zrobić mały zapas niezbędnych składników by upichcić coś w domu.

We ate our dishes once again on the tarrace with views over the paddy fields. As a special treat May prepared for us Thai style fried mushrooms with egg and an omelet of green leaves that look a bit like pine needles (photo below). We still have to research and find out the exact name of the plant. Before we left we were presented with a certificate of attendance and a small cookbook containing all the recipies and photographs of us in and around the class and garden.
All in all it really was a brilliant experience. I have already compiled a list of some of the essential ingredients that we will buy in Bangkok before our departure. I hope to be able, once reaching Kraków, to reproduce some of the fabulous meals we cooked on the course.


A na koniec jeszcze widoki z targu. / Some views of the local market.


Poniżej gotowy zestaw do przygotowania zupy / This is an essential set of ingredients for soups that you can buy on a locla market.


18 January 2013

Jedziemy na kurs kuchni tajskiej!


Nie da się ukryć, że miło spędzamy czas w Chiang Mai. Wczoraj udałam się na rewelacyjny tradycyjny masaż tajski i miła pani przez godzinę masowała mi stopy, niezwykle miłe i relaksujące przeżycie. Miejsc oferujących masaże jest tutaj mnóstwo i turyści masowo z nich korzystają czemu trudno się dziwić biorąc pod uwagę profesjonalizm i cenę. Odwiedzamy też różne okoliczne targi i zajadamy się przepysznym jedzeniem. Zdecydowanie nie jest to kraj dla osób dbających o linię :-) Zewsząd kuszą zapachy i kolorowe jedzenie i bardzo trudno się oprzeć takim sugestywnym bodźcom. Jutro zrealizujemy jedno z moich wielkich marzeń - udajemy się na cały dzień na lekcję kuchni tajskiej. Początkowo nie planowałam takiego kursu, bo podglądając okoliczne hotele i restauracje nie specjalnie mi się podobało jak je organizują, a do tego kursów jest setki i nie bardzo wiedziałam jak znaleźć taki, z którego byłabym zadowolona. Niemniej poznana sympatyczna para z Kanady poleciła nam niezwykłe miejsce ok 25 km za miastem, otoczone polami ryżowymi, ponoć fantastyczne. Sympatyczna para (Tajsko-Amerykańska) otworzyła tam niedwano szkołe i ponoć są świetni. Zdecydowałam się więc natychmiast, zadzwoniłam i umówiłam nas na jutro. Będziemy najpierw robić zakupy na lokalnym targu, potem udamy się na miejsce i każde z nas (ma nas być jedynie dwoje - ja i mój mąż) wybierze sobie 6 różnych dań, które będziemy gotować. Oczywiście na koniec będziemy jedli to co przygotujemy i dostaniemy książkę z przepisami :-) Tak więc w niedzielę pojawi się tu relacja z jutrzejszych zajęć i mam nadzieję, że po powrocie do domu uda mi się odtworzyć wiele z tych niesamowitych smaków!


We are continuing to enjoy our stay in Chiang Mai. I went yesterday for a traditional Thai foot massage at one of the local temples. I can well understand why many many tourists take the opportunity to experience the various forms of Thai massage as it is so relaxing and inexpensive. Tomorrow we are going on a Thai cookery course. Originally I was not too enthusiastic on going on such a course but yesterday we met a Canadian couple that had just attended one run by a young Thai lady with an American husband, some 25 km out of town. We will be collected in the morning, go to the local market to purchase the ingredients and then we will each get to cook six dishes from scratch which we will then eat. As a part of the deal we will also be presented with a Thai cookbook. My next entry which will be on Sunday will include photos and more information on our experience on the course.


Poniżej rewelacyjne chrupiące naleśniki na słodko i na słono / Below fantastic crispy pancakes both sweet and savoury.


16 January 2013

Dojechaliśmy do Chiang Mai / We arrived in Chiang Mai


Wyrwaliśmy się z hałaśliwego Bangkoku i po przeszło 12 godzinach w pociągu dojechaliśmy wczoraj wieczorem do Chiang Mai na północy Tajlandii. Podróż długa, około 700 km pociągiem przypominającym nasz pospieszny, ale jakoś dużo przyjemniej. W pociągu bardzo miła obsługa, zaraz po starcie pani roznosiła słodkie zakąski i napoje, w południe ryż z curry, a wieczorem ponownie zakąski - wszystko w cenie biletu - około 60 PLN od osoby. W Chiang Mai zatrzymaliśmy się w tym samym hoteliku co dwa lata temu, w starym centrum miasta i zostaniemy tu do poniedziałku. Do tej pory nie udało mi się spędzić w tym mieście więcej czasu, zazwyczaj jakieś 2 dni wypełnione zwiedzaniem. Teraz mamy czas na spacery, sączenie piwa, zajadanie się świetną kuchnią i wizyty z świątyniach i na targach :-) Ponieważ wczoraj dojechaliśmy do Chiang Mai późno, po 22.00 i dopiero przed 23-cią wybraliśmy się na kolację, tuż obok hotelu i nie obeszło się bez kilku piw, dziś pozwoliliśmy sobie pospać do oporu. Na śniadanie wybraliśmy się dopiero o 11.00 udając się w kierunku lokalnego małego targu (tuż za rogiem), gdzie w małej knajpce spałaszowaliśmy po misce pysznej sałatki owocowej (u góry). Poszwędaliśmy się po mieście, wypiliśmy kilka piw, zjedliśmy na obiad świetną tajską zupę (poniżej) i generalnie relaksujemy się na maksa. Chiang Mai ma bardzo przyjemny klimat, jest ciepło (ok. 28-30 C), ale nie ma dużej wilgotności, zwłaszcza o tej porze roku. Zjeżdża tu masa turystów, ale i bardzo dużo obcokrajowców się tu osiedla na stałe lub choćby przyjeżdża na zimowe miesiące. Miasto tętni życiem, co krok są kanjpki, hoteliki, sklepy a wieczorem miasto ożywa setkami kramów z jedzeniem, które są czynne aż po północy. Żyć nie umierać! Już niedługo dalsze relacje :-)

Klasyczna tajska zupa / a classic Thai soup


We are now in Chiang Mai, north Thailand. We were unable to get an overnight train so opted for the day train. A long journey, 12 hours, but not boring as we met up with a very interesting Aussie guy married to a Thai with two daughters. We had excellent service and good food on the train but unfortunately it arrived in Chiang Mai an hour and a half late. No problem for us as I had pre-booked the hotel in which we had stayed two years ago. Just a matter of booking in, dumping the suitcases and it was around the corner for a couple of beers and some magic street food. We had a good lie in today then walked up to the local fresh produce market for breakfast of a big bowl of fresh fruit (see photo). Climate is very good, not too hot, 28 C, and little or no humidity. We had a slow wander round the area. The town is full of tourists as this is the high season and you see along the street every nationality you can think of. We had a great lunch, Thai soup, that cost us 1 euro each and continued ambling round the area where we are staying. This evening we are going back to the town to wander round yet again when the night life starts to pick up with hundreds of food stalls that are open till the early hours and bars full of tourists some with life music some a little more quiet and laid back. Undoubtedly we will sample some more of the local food accompanied by a few beers.  More to come as we continue our journey.

A poniżej zdjęcia z okolicznego targu / below some photos from our local market